Zdaję sobie sprawę, że bąbelki już zdecydowanie za duże by o nich samych cokolwiek publikować, dlatego ogłaszam wszem i wobec, że wpis ten będzie absolutnie subiektywnym podsumowaniem naszych tegorocznych wakajek, tak po prostu z mojej egocentrycznej magdowej perspektywy. Nie zrobię streszczenia punkt po punkcie na mapie co „zaliczyliśmy” - zależy mi raczej na zarysowaniu ogólnej impresji co w tej mojej głowie i w sercu po prawie miesiącu od wyprawy się uklepało. Moje odkrycia, ohy i ahy, marudzenia i rozkminy życiowe. (A tak w ogóle to czas już zdecydowanie wydrukować, oprawić i postawić na salonowym regale treść tego bloga „dzieciowego”. Bąbelkowe śmieszne opowieści w stylu „halulu” na zawsze zostaną w moim sercu, ale przy takich dużych koniach nie mi już decydować czy i co będą owe konie miały ochotę na temat swojej nastoletniej osoby prezentować światu). Tym samym tematy dzieciowe na tym blogu uważam na przesunięte na plan drugi, bardziej cenzurowany ;)
A zatem do brzegu, a raczej do auta: tym razem (trochę jak zwykle kierowani spontaniczno-chaotycznym widzimisię podpieranym chęcią znalezienia miejsca, które będziemy mogli eksplorować z psem – czyt.: bez „zakazanych parków narodowych” oraz ograniczając do minimium – o ile nie do zera - leżakowanie na kamienistej plaży/nurzania się w hardcorowym upale) zdecydowaliśmy się na trasę podzieloną na Szwajcarie. Tak – to nie błąd – nie jedną Szwajcarię, ale aż dwie Szwajcarie ;) Mowa o Szwajcarii Saksońskiej (Niemcy) i Czeskiej (just in case - dodam że chodzi o Czechy, bo skoro jakaś Szwajcaria jest w Niemczech, to wcale oczywistym nie musi być, że ta druga – Czeska – jest w Czechach ;). Przyznam się po blondziemu - możecie szydzić do woli, nie wstydzę się już prawie swoich dziur w elementarnej wiedzy powszechnej – że do czasu kiedy klepaliśmy nasze urlopy i kwatery na tegoroczny wyjazd nie miałam pojęcia o istnieniu tych miejsc. Owszem, towarzyszyła mi jakaś mglista świadomość, że gdzieś na południe, południowy zachód są góry i na pewno jest pięknie (byliśmy przecież w Kotlinie Kłodzkiej i Adsprah), ale na geografii jakoś nigdy specjalnie nie uważałam :P i same w sobie nazwy jak Bastei czy Brama Pravcicka mówiły mi tyle co podstawy księgowości (niezmiennie zadziwia mnie jak mało pamiętam w ogóle z okresu szkolnego, to serio cud że jakkolwiek funkcjonuję i umiem w miarę nieźle dodawać ;). Podsumowując – poguglałam „gdzie na wakacje psem”, w jednym z blogów wyskoczyły piękne fotosy kamienistych formacji otoczonych zielenią, i …od słowa do słowa, jakoś się udało :)
Pierwsze kilka
dni po stronie niemieckiej zdecydowaliśmy się spędzić w Dreźnie, bo przy
szuraniu palcem po mapie uznaliśmy, że stamtąd to już tylko przysłowiowy rzut wilgotnym
beretem do tych pięknych Saksońskich okolic. Mało tego: oswojony już z brakiem
mojej podstawowej wiedzy geograficznej wujek gugel pokazał mi, że Drezno
całkiem zacnym miastem jest i zdecydowanie warto odbyć tam kilka miejskich
spacerków (pomimo ogólnego braku wielkiego zapału mej duszy do miejskiego
zgiełku – tym bardziej podczas wakacji, które zawsze kojarzyć mi się będą w
zapachem sosenek na peerelowskim ośrodku przy jednym z okolicznych Lublinowi
jeziorek). Mężu znalazł nam wypaśny kwaterson w rozsądnej cenie (no wiadomo…
nie szalejmy z tym „rozsądny”, wszystko jest drogie jak pierun, ale póki z
skarpecie coś jest, decydujemy się korzystać. Kto wie, może za rok w najlepszym
razie będziemy się jarać hamakiem na balkonie, lub weekendowym namiotem wśród
sosenek nad Białką). Pokornie przyjęliśmy więc „opłatę na klatę” i po prostu
cieszyliśmy się jak dzieci, że dane nam zostało poeksplorować jedną z popularniejszych
turystycznych niemieckich destynacji.
Nie będę
wchodziła w topograficzne szczegóły naszych wycieczek step-by-step, bo i tak
już pewnie niektórzy przysypiają – postaram się zlepić jako-taką przekrojówkę
fotograficzną. Chciałam tylko podsumować ogólne wrażenie z wizyty u naszych
zachodnich sąsiadów. Przyznam szczerze, że rok temu jadąc na Węgry kołatało mi
gdzieś w łepetynie dawien-dawne powiedzonko o Polaku i Węgrze, że jakie to niby
dobre bratanki. Jednak rzeczywistość okazała
się być odklejona od tego sielankowego „bratańskiego” obrazu. Tak naprawdę ani
ja ani Kot nie jesteśmy w stanie przypomnieć sobie ani jednej miłej/pozytywnej
interakcji z węgierskim narodem. Wręcz przeciwnie, cały czas czuliśmy się jak
tępe intruzy, których trzeba jakoś stolerować, bo w sumie przyjechali zostawić
trochę hajsu. Dzikusy zza granicy, które (w turystycznych miejscach typu
Balaton) w swym nieokrzesaniu z niewiadomych przyczyn próbują porozumieć się po
angielsku (jeśli dobrze liczę, to spotkaliśmy na naszej drodze 1 osobę która w
miarę mówiła po angielsku), a nie umią po węgiersku ani niemiecku :O Na dodatek
mają psa i dzieci, a te ostatnie to już w ogóle najgorsze, bo hałaśliwe i się
dużo ruszają. Wiem że brzmię przesadnie, ale serio: to (dyplomatycznie mówiąc)
sceptyczno-zamknięte nastawienie wibrowało w powietrzu, widać było w mimice i
gestykulacji lokalsów, no czuło się jakoś. Nieraz zwrócono nam uwagę na
zachowanie dzieci, bo te np. zamiast stać niemo i nieruchomo w kolejce do kasy jakiegoś
zamku czy innej lokalnej atrakcji,
gadały lub śmiały się między sobą. Serio, próbowałam czasem „zagajać
uśmiechem”, używać przy kasach sklepach chociaż podstawowych słów w stylu „Jó reggelt”, „Köszönöm”, nauczyłam się nawet wydukać „Nem tudok magyarul”) – cokolwiek,
byle by u tego huńskiego bratanka życzliwy wzrok ujrzeć choć przez chwilę, ale
przez 2 tygodnie ani razu moje próby nie padły na jakkolwiek podszyty chociaż
odrobiną serdeczności grunt. Najpewniej źle się uśmiecham, po węgiersku
seplenię, a dzieci mam rozdarte, a może miałam pecha – nie wiem. Wrażenie
zostało. No ale wracając do teraźniejszości, do Niemiec i Czech. Przed wyjazdem
zastanawialiśmy się z Kotem na głos, czego się boimy najbardziej i wspólny
wniosek by taki, że oprócz oczywistych oczywistości w stylu wypadek czy nagła
choroba na obczyźnie, boimy się zwyczajnie nieprzychylności, kulturowo-ludzkich
zgrzytów, przez które możemy zostać oszukani, ochrzanieni albo potraktowani jak
gupie biedne polaczki co to się im zachciało podróży – czyt. „w dupach się
poprzewracało, niech lepiej wracają skąd przybyli”… Mam też w pamięci
prehistoryczne wspomnienia z londyńskiego Covent Garden, gdzie pracując na
ulicy jako „human statue” wywoływałam moim „performancem” różne reakcje, czasem
bywałam zaczepiana. W 98% ten feedback (wiem, bleh, ale nie umiem po polskiemu
lepiej tego oddać ;) był pozytywny: uśmiech, zaskoczenie że „she’s not fake,
look! she’s blinking!”, czasem ktoś chciał pogadać i spytać skąd tak umiem albo
czy da się z tego wyżyć (jednym z najmilszych gestów jakiego doświadczyłam było
zostawienie przez jakiegoś anonima wywołanych zdjęć z moją facjatą wsuniętych pod koszyczek na drobne:). Pozostałe 2% (niemiłych) doświadczeń – zaczynając od
szydzących uwag, drwiących (u)śmiechów, usilnych prób rozproszenia mojej uwagi
(np. klaskanie tuż przed oczami żeby sprawdzić czy na pewno nie mrugnę) kończąc
na próbach „udawanej” kradzieży mojego koszyczka na drobne lub zadzieraniu mi w
górę spódnicy – przypadło (zawsze słyszałam język osób które były wokół)
Niemcom i Amerykanom… Stąd też moje obawy o to, w jakim klimacie
społeczno-kulturowym przyjdzie nam spędzić tydzień wakacji po stronie
niemieckiej, na dodatek nie znając języka. I tym razem sprawdziło się moje
asekuracyjne „lepiej się miło zaskoczyć niż przykro rozczarować”, bo najkrócej
mówiąc było naprawdę git. Czułam się bezpiecznie, w większości przypadków bez
problemu dało się dogadać po angielsku, zdarzyło mi się nawet kilka serdelowych
wymian zdań (o psie, pogodzie i tradycyjnym „skąd jesteś”) podczas spacerów z
Teslą po dreźnieńskim parku. Nawet jak ktoś zwracał nam uwagę (bo np. moje
chłopaki zaczęły świrować w rossmanie z nudów i się ganiać ;) to sposób w jaki ludzie to robili nie sprawiał że czułam się jak zmieszany z błotem opierniczany
kłębek wstydu. Nie wiem czym to wytłumaczyć, ale naprawdę tak było. Taki
normalny międzyludzki przepływ informacji podbity autentyczną chęcią
porozumienia obu stron. Z resztą – dokładnie takie same odczucia miałam po
stronie czeskiej. Jakiś większy wyluz w atmosferze, mniej ludzkiej frustracji,
więcej życzliwości – przyczyn różnic pomiędzy tymi narodami a impresją
przywiezioną z Węgier można pewnie szukać w klimacie społeczno-politycznym, ale
to nie o tym ta epopeja ;) ja tylko przekazuję, jaki emocjonalny ładunek
przywiozły z wakajek pokręcona madziowa główka i nadwrażliwe serducho :P A
zatem podsumowując – ludzie naprawdę spoko, zarówno w Niemczech jak i w
Czechach. Z nieplanowanych małoprzyjemnych przygód, dopadła nas konieczność wizyty
u czeskiego weta, ponieważ nasza psina miała pazurkowy wypadek (przestraszona
fajerwerkami, najprawdopodobniej wbiegając po ciemku po schodach zerwała sobie
2 pazury :/). Jako że zależało nam na angielskojęzycznej pani weterynarz,
mieliśmy niepowtarzalną okazję odpękać 3 godziny w czeskiej poczekalni
weterynaryjnej, ale jak cza to cza – grunt że się udało i koniec końców
przyznam, że było to lekko odjechane przeżycie, niewątpliwie najbardziej dla
Tesli. Wiele bym dała za odczytanie co pałętało się po tej psiej głowinie
podczas tej wizyty. Najpierw przestraszona (i na pewno obolała) Tesla stała na
stole weterynaryjnym i słyszała nas gadających z panią wet w jakimś obcym
języku, po czym (już przy ogarnianiu uszkodzonych „drapków”) pani wetka zaczęła
do niej czule po czesku przemawiać (tak jak to się do pieska ciuciurucia żeby
go zagadać/odwrócić uwagę od zabiegu). Dobrze że psina nasza spokojna i
wyrozumiała na ludzkie dziwactwa, ale jeśli pies może mieć skonfundowaną minę niczym
Homer Simpson oglądający Twin Peaks, to believe me - taką właśnie miała Tesla
:) Koniec końców wszyscy byli zadowoleni, bo pies opatrzony, a czeska pani
wetka poćwiczyła sobie English. Skończyło się na małym opatrunku, leku
przeciwbólowym i kilkudniowym banie na długie psie spacery. Szczęśliwie Teselka
dobrze znosi zostawanie samej na chacie (włączając w to kwaterki), więc mimo
tej niezbyt miłej akcji udało nam się odwiedzić top miejscówki, które
planowaliśmy. A że Tesla nie widziała bramy Pravcickiej – jakoś może to
przeboleje i zadowoli się swoją psią świadomością, że była chociaż w Bastei i
Pradze ;)
Jako że jednym
z moich obecnych celów / postanowień antyprokrastynacyjnych jest skończenie
tego posta do końca sierpnia, zacznę
lepiej powoli dobijać do brzegu. Zahaczę jedynie pojedynczymi zdaniami o
konkretne miejscówkowo-wspomnieniowe porty, bo jak widać zbyt rzadkie pisanie
powoduje u mnie potem („z tzw. blokady ;) sraczkę słowną i zbyt rozlazłe
rozgałęzianie tematyczne, zagubienie z dygresjach i co najważniejsze -
odbieganie od głównego tematu. A zatem…
Kwatera w
Dreźnie (zupełnym przypadkiem) znajdowała się zaraz przy parku Alaunpark, dając
nam tym samym możliwość poznania fantastycznej dzielnicy „artystycznej” Neudstadt,
ubranej w najróżniejszych stylów i rozmiarów murale oraz podwórkowe zakamarki
pełne nietypowych niespodzianek (np. „grający” dom). W parku non-stop: ludzie
odpoczywający, grający w piłkę, tańczący, czytający, pijący (wiecie że w
Niemczech można na legalu pić piwo na ulicy?), rzucający freezby, z psami,
joga, tai-chi - czym chata bogata i na
totalnym wyluzie. Rano przodowały gry zespołowe i ganianki z psami, wieczorem
młodzieżowe popijawy. Uskuteczniliśmy też dreźnieński spacer wzdłuż Łaby, gdzie
odnaleźliśmy punkt z „widokiem Canaletta”, po czym wycisnęliśmy z nóg ile
fabryka dała żeby musnąć choć wzrokiem Stare Miasto, obowiązkowy Zwinger,
Operę, ogromne porcelanowe dzieło „Orszak
książęcy” itd.... Szczerze to nie będę ściemniać że pamiętam wszystko, nie planuję też guglać-kopiować
Wam teraz kolejnego przewodnika po
Dreźnie, bo nie o to chodzi. Z mniej popularnych miejsc, zaliczyliśmy także
dreźnieńskie Muzeum Higieny – mają fantastyczną część poświęconą zmysłom – niby
dla dzieci, ale i dorośli się tam nie nudzą ;) Całokształt wrażenia miasta - piękny.
Pomimo tego, że fanką wojaży miejskich nie jestem – Drezno zdecydowanie
zobaczyć warto i niezmiernie cieszę się, że dane nam było podreptać jego
uliczkami. A ten wyluz pierwszego dnia, przy orzechach i kabanosach na trawie
nad Łabą – priceless.
Oprócz Drezna,
po stronie niemieckiej zrobiliśmy też kilka widokowych spacerów po Saksonii. Na
pierwszy ogień poszedł oczywiście wcześniej wspomniany most Bastei. Miejsce
przepiękne, majestatyczne, top of the top wycieczkowych saksońskich targetów –
nic dziwnego, że trzeba na drodze do Bastei zmierzyć się z solidnym turystycznym
zagęszczęniem ludzkim (do zniesienia, moim zdaniem widoki rekompensują ;). Dzieciom
trud wędrówki zrekompensowały wypasione „soft eis” (w tym miejscu chciałam tylko
wspomnieć, że koszt wypasionego loda na Bastei to 3,5€, co w porównaniu z
jakimkolwiek świdrem/gofrem w Zakopcu lub nad polskim morzem nie wydaje się
wygórowaną zachodnioeuropejską ceną). Oprócz Bastei udało nam się zrobić bardzo
fajny spacer u podnóży skałek Freinstein. Tak – my tylko u podnóży - chociaż
skałki te są dostępne dla piechurów… ja jednak na sam widok ludzików dreptających
po wąskiej półce skalnej, bez poręczy, na jakiejś absurdalnej wysokości –
możecie się tylko domyślać co w moim układzie pokarmowym działo się na sam taki
widok ;). Jeśli o mnie chodzi, to spacerek u podnóży takich skałek, z
możliwością podziwiania tych odjechanych widoków, oddychania obłędnym
„wunderbaumowym” powietrzem (tam na serio czuć te drzewiszcza niemal jak z
niemieckiej choineczki zapachowej) to jest coś co tygryski lubią najbardziej.
Po niespełna
tygodniu udaliśmy się w stronę czeską, zahaczając (prawie po drodze ;) o
Miśnię. To niewielkie miasteczko słynie ze swojego pięknego położenia i
ceramiki, jednak jako że my kolekcjonerami nie jesteśmy (tzn. jesteśmy, ale nie
ceramiki tylko chwil :P) – w Miśni zafundowaliśmy sobie fajny chillowy spacerek
w delikatnym deszczyku, mi udało się kupić za jasny podkład w rossmanie
(poczeka do zimy aż będę miała wampirzo bladą skórę;), a chłopcom wysępić
kolejnego „soft eisa”.
No a potem
pojechaliśmy do Czech, celując na naszą mega oldschoolowo-skansenową kwaterę w
Krasnym Polu (Chribska). Przyznam, że trochę się obawiałam, czy nasz
specyficzny wybór miejscówki nie okaże się śmierdzącym stęchlizną strzałem w
wakacyjną stopę, ale na szczęście głupi ma zawsze szczęście ;) Było
klimatycznie, to prawda… Miny chłopaków jak ujrzeli swoją izbę i stojące w niej
drewniane łóża rodem z chłopów – bezcenne. Jednak przekonawszy się że nasz
skansen posiada bieżącą wodę, prąd i (co najważniejsze) wi-fi – dzielnie
przełknęli pigułę, że najbliższe 9 dni spędzimy w totalnie zadupiastej wsi z
jednym sklepem*, jedną ulicą, masą os (tak, tam naprawdę było ich zatrzęsienie,
ale cudem nic nikogo nie użądliło) i… w
sumie niczym poza tym. Ani basenu, żadnych straganów – koszmar ;) Tylko my – spragnieni górskich
spacerów i odpoczynku w ciszy rodzice. Z miejscowych atrakcji (oprócz wi-fi) mielismy
dixita, karty i kości do gry – zabawa pęłną gębą :D
*to był hit - jeden, ale ogromny czeski z sklep stylu "potraviny u Helenki" w którym kupisz wszystko: od codziennej spożywki, chemii (nie tylko) z Niemiec, panoramicznego asortymentu piwa, mrożonych knedlików, poprzez chińskie zabawki (tam kupiliśmy właśnie kości do gry), akcesoria kosmetyczne w stylu sztucznych rzęs i paznokci, gadżety zoologiczne, kończąc na pocztówkach z myszką Mickey i garniturkach dla 2-latków... wszystko to prowadzone przez Chinkę (no dobra, nie wiem czy na pewno Chinkę, być może Taiwankę albo Tybetankę, w każdym razie na bank Azjatkę) z gromadką małych azjatyckich dzieci. Kminiłam ostro co mogło sprawić, że jakaś skośnooka samotna pani z gromadką dzieci wylądowała na tak abstrakcyjnie odległym od Azji czeskim zadupiu, i jedyne co mi przyszło do głowy, to że to program ochrony świadków ;)
W Czechach
głównie łaziliśmy „po zielonym” kursując pomiędzy okolicznymi wioskami i
miasteczkami w stylu Ceske Kamenice,
Ceska Lipa (attention – tu też byliśmy w muzeum – tym razem było to coś na
kształt klasycznego przekrojówkowego muzeum pełnego wypchanych zwierząt,
dawnych strojów, mebli, broni, zastaw stołowych, zahaczającym też o elementy
sztuki współczesnej.), w Decinie natomiast zaliczyliśmy park wodny oraz
wcześniej wspomnianego weterynarza (mamy dowód, że Tesla ma co najmniej jednego
psiego sobowtóra). Z górskich widoczków zrobiliśmy piękną wyprawę do Bramy
Pravcickiej (coś niesamowitego… ja dalej nie mogę uwierzyć, że tak po prostu
piłam sobie kawę POD SAMĄ BRAMĄ – to że kawa-plujka szkaradna do potęgi to
nieważne, ważne było czym oczy się pasły), wleźliśmy na skałkę Mariiny (Mariina
skála), zeszliśmy też to Dzikiego Wąwozu (spacerek połączony z krótkim spływem
łodzią). Na schyłek naszych wakajek (jak już podleczyły się pazurkowi Tesli)
zrobiliśmy całodzienny wypad do Pragi. Kolejne piękne miasto pełne okazałych budynków, kościołów, obowiązkowy Most Karola (na którym tradycji
stało się za dość i kupiłam jakże słodko badziewne – ale WAKACYJNE - kolczyki
;), Stare Miasto, ciekawe rzeźby, pomniki (Franz Kafka), masy turystów
wszelakiego pochodzenia i (srogo droższe niż na Bastei) jedyne w swoim rodzaju
lody podawane w czymś w rodzaju kołacza.
Podsumowując
tak całkiem szczerze nasze ostatnie wypady – wszystko się udało, zobaczyliśmy
masę ciekawych miejscówek: zarówno zielonych, skałkowo-widokowych, małomiasteczkowych,
jak i typowo turystyczno-miejskich „obowiązkowych must see”. Złaziliśmy się po
kokardkę i ciutciut, z ogólną wspólnofamilijną refleksją, że następnym razem
więcej chillujemy i się moczymy :). Nasze spacery po Saksonii może nie należały
do typowych górskich wędrówek, ale ilość kilometrów, przewyższeń i stopni
Celsjusza niewątpliwie wzmocniły naszą kondycję i … dały nam nieco w palnik :P.
Tata mój nawet żartował, że Tesla specjalnie zamach na swoje pazurki popełniła,
żeby nie musieć z nami tyle łazić :P kto wie…
No dobra, wypociny pisemne czas zakończyć. Przejdźmy do fotograficznego, niechronologiczno-małologicznego miszmaszu dla wytrwałych ;)