chłopaki

chłopaki

niedziela, 1 września 2024

Wakacje 2024

         Zdaję sobie sprawę, że bąbelki już zdecydowanie za duże by o nich samych cokolwiek publikować, dlatego ogłaszam wszem i wobec, że wpis ten będzie absolutnie subiektywnym podsumowaniem naszych tegorocznych wakajek, tak po prostu z mojej egocentrycznej magdowej perspektywy. Nie zrobię streszczenia punkt po punkcie na mapie co „zaliczyliśmy” - zależy mi raczej na zarysowaniu ogólnej impresji co w tej mojej  głowie i w sercu po prawie miesiącu od wyprawy się uklepało. Moje odkrycia, ohy i ahy, marudzenia i rozkminy życiowe. (A tak w ogóle to czas już zdecydowanie wydrukować, oprawić i postawić na salonowym regale treść tego bloga „dzieciowego”. Bąbelkowe śmieszne opowieści w stylu „halulu” na zawsze zostaną w moim sercu, ale przy takich dużych koniach nie mi już decydować czy i co będą owe konie miały ochotę na temat swojej nastoletniej osoby prezentować światu). Tym samym tematy dzieciowe na tym blogu uważam na przesunięte na plan drugi, bardziej cenzurowany ;)

        A zatem do brzegu, a raczej do auta: tym razem (trochę jak zwykle kierowani spontaniczno-chaotycznym widzimisię podpieranym chęcią znalezienia miejsca, które będziemy mogli eksplorować z psem – czyt.: bez „zakazanych parków narodowych” oraz ograniczając do minimium – o ile nie do zera - leżakowanie na kamienistej plaży/nurzania się w hardcorowym upale) zdecydowaliśmy się na trasę podzieloną na Szwajcarie. Tak – to nie błąd – nie jedną Szwajcarię, ale aż dwie Szwajcarie ;) Mowa o Szwajcarii Saksońskiej (Niemcy) i Czeskiej (just in case - dodam że chodzi o Czechy, bo skoro jakaś Szwajcaria jest w Niemczech, to wcale oczywistym nie musi być, że ta druga – Czeska – jest w Czechach ;). Przyznam się po blondziemu - możecie szydzić do woli, nie wstydzę się już prawie swoich dziur w elementarnej wiedzy powszechnej – że do czasu kiedy klepaliśmy nasze urlopy i kwatery na tegoroczny wyjazd nie miałam pojęcia o istnieniu tych miejsc. Owszem, towarzyszyła mi jakaś mglista świadomość, że gdzieś na południe, południowy zachód są góry i na pewno jest pięknie (byliśmy przecież w Kotlinie Kłodzkiej i Adsprah), ale na geografii jakoś nigdy specjalnie nie uważałam :P i same w sobie nazwy jak Bastei czy Brama Pravcicka mówiły mi tyle co podstawy księgowości (niezmiennie zadziwia mnie jak mało pamiętam w ogóle z okresu szkolnego, to serio cud że jakkolwiek funkcjonuję i umiem w miarę nieźle dodawać ;). Podsumowując – poguglałam „gdzie na wakacje psem”, w jednym z blogów wyskoczyły piękne fotosy kamienistych formacji otoczonych zielenią, i …od słowa do słowa, jakoś się udało :)

Pierwsze kilka dni po stronie niemieckiej zdecydowaliśmy się spędzić w Dreźnie, bo przy szuraniu palcem po mapie uznaliśmy, że stamtąd to już tylko przysłowiowy rzut wilgotnym beretem do tych pięknych Saksońskich okolic. Mało tego: oswojony już z brakiem mojej podstawowej wiedzy geograficznej wujek gugel pokazał mi, że Drezno całkiem zacnym miastem jest i zdecydowanie warto odbyć tam kilka miejskich spacerków (pomimo ogólnego braku wielkiego zapału mej duszy do miejskiego zgiełku – tym bardziej podczas wakacji, które zawsze kojarzyć mi się będą w zapachem sosenek na peerelowskim ośrodku przy jednym z okolicznych Lublinowi jeziorek). Mężu znalazł nam wypaśny kwaterson w rozsądnej cenie (no wiadomo… nie szalejmy z tym „rozsądny”, wszystko jest drogie jak pierun, ale póki z skarpecie coś jest, decydujemy się korzystać. Kto wie, może za rok w najlepszym razie będziemy się jarać hamakiem na balkonie, lub weekendowym namiotem wśród sosenek nad Białką). Pokornie przyjęliśmy więc „opłatę na klatę” i po prostu cieszyliśmy się jak dzieci, że dane nam zostało poeksplorować jedną z popularniejszych turystycznych niemieckich destynacji.

Nie będę wchodziła w topograficzne szczegóły naszych wycieczek step-by-step, bo i tak już pewnie niektórzy przysypiają – postaram się zlepić jako-taką przekrojówkę fotograficzną. Chciałam tylko podsumować ogólne wrażenie z wizyty u naszych zachodnich sąsiadów. Przyznam szczerze, że rok temu jadąc na Węgry kołatało mi gdzieś w łepetynie dawien-dawne powiedzonko o Polaku i Węgrze, że jakie to niby dobre bratanki.  Jednak rzeczywistość okazała się być odklejona od tego sielankowego „bratańskiego” obrazu. Tak naprawdę ani ja ani Kot nie jesteśmy w stanie przypomnieć sobie ani jednej miłej/pozytywnej interakcji z węgierskim narodem. Wręcz przeciwnie, cały czas czuliśmy się jak tępe intruzy, których trzeba jakoś stolerować, bo w sumie przyjechali zostawić trochę hajsu. Dzikusy zza granicy, które (w turystycznych miejscach typu Balaton) w swym nieokrzesaniu z niewiadomych przyczyn próbują porozumieć się po angielsku (jeśli dobrze liczę, to spotkaliśmy na naszej drodze 1 osobę która w miarę mówiła po angielsku), a nie umią po węgiersku ani niemiecku :O Na dodatek mają psa i dzieci, a te ostatnie to już w ogóle najgorsze, bo hałaśliwe i się dużo ruszają. Wiem że brzmię przesadnie, ale serio: to (dyplomatycznie mówiąc) sceptyczno-zamknięte nastawienie wibrowało w powietrzu, widać było w mimice i gestykulacji lokalsów, no czuło się jakoś. Nieraz zwrócono nam uwagę na zachowanie dzieci, bo te np. zamiast stać niemo i nieruchomo w kolejce do kasy jakiegoś zamku czy innej  lokalnej atrakcji, gadały lub śmiały się między sobą. Serio, próbowałam czasem „zagajać uśmiechem”, używać przy kasach sklepach chociaż podstawowych słów w stylu „Jó reggelt”, „Köszönöm”, nauczyłam się nawet wydukać „Nem tudok magyarul”) – cokolwiek, byle by u tego huńskiego bratanka życzliwy wzrok ujrzeć choć przez chwilę, ale przez 2 tygodnie ani razu moje próby nie padły na jakkolwiek podszyty chociaż odrobiną serdeczności grunt. Najpewniej źle się uśmiecham, po węgiersku seplenię, a dzieci mam rozdarte, a może miałam pecha – nie wiem. Wrażenie zostało. No ale wracając do teraźniejszości, do Niemiec i Czech. Przed wyjazdem zastanawialiśmy się z Kotem na głos, czego się boimy najbardziej i wspólny wniosek by taki, że oprócz oczywistych oczywistości w stylu wypadek czy nagła choroba na obczyźnie, boimy się zwyczajnie nieprzychylności, kulturowo-ludzkich zgrzytów, przez które możemy zostać oszukani, ochrzanieni albo potraktowani jak gupie biedne polaczki co to się im zachciało podróży – czyt. „w dupach się poprzewracało, niech lepiej wracają skąd przybyli”… Mam też w pamięci prehistoryczne wspomnienia z londyńskiego Covent Garden, gdzie pracując na ulicy jako „human statue” wywoływałam moim „performancem” różne reakcje, czasem bywałam zaczepiana. W 98% ten feedback (wiem, bleh, ale nie umiem po polskiemu lepiej tego oddać ;) był pozytywny: uśmiech, zaskoczenie że „she’s not fake, look! she’s blinking!”, czasem ktoś chciał pogadać i spytać skąd tak umiem albo czy da się z tego wyżyć (jednym z najmilszych gestów jakiego doświadczyłam było zostawienie przez jakiegoś anonima wywołanych zdjęć z moją facjatą wsuniętych pod koszyczek na drobne:). Pozostałe 2% (niemiłych) doświadczeń – zaczynając od szydzących uwag, drwiących (u)śmiechów, usilnych prób rozproszenia mojej uwagi (np. klaskanie tuż przed oczami żeby sprawdzić czy na pewno nie mrugnę) kończąc na próbach „udawanej” kradzieży mojego koszyczka na drobne lub zadzieraniu mi w górę spódnicy – przypadło (zawsze słyszałam język osób które były wokół) Niemcom i Amerykanom… Stąd też moje obawy o to, w jakim klimacie społeczno-kulturowym przyjdzie nam spędzić tydzień wakacji po stronie niemieckiej, na dodatek nie znając języka. I tym razem sprawdziło się moje asekuracyjne „lepiej się miło zaskoczyć niż przykro rozczarować”, bo najkrócej mówiąc było naprawdę git. Czułam się bezpiecznie, w większości przypadków bez problemu dało się dogadać po angielsku, zdarzyło mi się nawet kilka serdelowych wymian zdań (o psie, pogodzie i tradycyjnym „skąd jesteś”) podczas spacerów z Teslą po dreźnieńskim parku. Nawet jak ktoś zwracał nam uwagę (bo np. moje chłopaki zaczęły świrować w rossmanie z nudów i się ganiać ;) to sposób w jaki ludzie to robili nie sprawiał że czułam się jak zmieszany z błotem opierniczany kłębek wstydu. Nie wiem czym to wytłumaczyć, ale naprawdę tak było. Taki normalny międzyludzki przepływ informacji podbity autentyczną chęcią porozumienia obu stron. Z resztą – dokładnie takie same odczucia miałam po stronie czeskiej. Jakiś większy wyluz w atmosferze, mniej ludzkiej frustracji, więcej życzliwości – przyczyn różnic pomiędzy tymi narodami a impresją przywiezioną z Węgier można pewnie szukać w klimacie społeczno-politycznym, ale to nie o tym ta epopeja ;) ja tylko przekazuję, jaki emocjonalny ładunek przywiozły z wakajek pokręcona madziowa główka i nadwrażliwe serducho :P A zatem podsumowując – ludzie naprawdę spoko, zarówno w Niemczech jak i w Czechach. Z nieplanowanych małoprzyjemnych przygód, dopadła nas konieczność wizyty u czeskiego weta, ponieważ nasza psina miała pazurkowy wypadek (przestraszona fajerwerkami, najprawdopodobniej wbiegając po ciemku po schodach zerwała sobie 2 pazury :/). Jako że zależało nam na angielskojęzycznej pani weterynarz, mieliśmy niepowtarzalną okazję odpękać 3 godziny w czeskiej poczekalni weterynaryjnej, ale jak cza to cza – grunt że się udało i koniec końców przyznam, że było to lekko odjechane przeżycie, niewątpliwie najbardziej dla Tesli. Wiele bym dała za odczytanie co pałętało się po tej psiej głowinie podczas tej wizyty. Najpierw przestraszona (i na pewno obolała) Tesla stała na stole weterynaryjnym i słyszała nas gadających z panią wet w jakimś obcym języku, po czym (już przy ogarnianiu uszkodzonych „drapków”) pani wetka zaczęła do niej czule po czesku przemawiać (tak jak to się do pieska ciuciurucia żeby go zagadać/odwrócić uwagę od zabiegu). Dobrze że psina nasza spokojna i wyrozumiała na ludzkie dziwactwa, ale jeśli pies może mieć skonfundowaną minę niczym Homer Simpson oglądający Twin Peaks, to believe me - taką właśnie miała Tesla :) Koniec końców wszyscy byli zadowoleni, bo pies opatrzony, a czeska pani wetka poćwiczyła sobie English. Skończyło się na małym opatrunku, leku przeciwbólowym i kilkudniowym banie na długie psie spacery. Szczęśliwie Teselka dobrze znosi zostawanie samej na chacie (włączając w to kwaterki), więc mimo tej niezbyt miłej akcji udało nam się odwiedzić top miejscówki, które planowaliśmy. A że Tesla nie widziała bramy Pravcickiej – jakoś może to przeboleje i zadowoli się swoją psią świadomością, że była chociaż w Bastei i Pradze ;)

Jako że jednym z moich obecnych celów / postanowień antyprokrastynacyjnych jest skończenie tego posta do końca sierpnia,  zacznę lepiej powoli dobijać do brzegu. Zahaczę jedynie pojedynczymi zdaniami o konkretne miejscówkowo-wspomnieniowe porty, bo jak widać zbyt rzadkie pisanie powoduje u mnie potem („z tzw. blokady ;) sraczkę słowną i zbyt rozlazłe rozgałęzianie tematyczne, zagubienie z dygresjach i co najważniejsze - odbieganie od głównego tematu. A zatem…

Kwatera w Dreźnie (zupełnym przypadkiem) znajdowała się zaraz przy parku Alaunpark, dając nam tym samym możliwość poznania fantastycznej dzielnicy „artystycznej” Neudstadt, ubranej w najróżniejszych stylów i rozmiarów murale oraz podwórkowe zakamarki pełne nietypowych niespodzianek (np. „grający” dom). W parku non-stop: ludzie odpoczywający, grający w piłkę, tańczący, czytający, pijący (wiecie że w Niemczech można na legalu pić piwo na ulicy?), rzucający freezby, z psami, joga, tai-chi  - czym chata bogata i na totalnym wyluzie. Rano przodowały gry zespołowe i ganianki z psami, wieczorem młodzieżowe popijawy. Uskuteczniliśmy też dreźnieński spacer wzdłuż Łaby, gdzie odnaleźliśmy punkt z „widokiem Canaletta”, po czym wycisnęliśmy z nóg ile fabryka dała żeby musnąć choć wzrokiem Stare Miasto, obowiązkowy Zwinger, Operę,  ogromne porcelanowe dzieło „Orszak książęcy” itd.... Szczerze to nie będę ściemniać że pamiętam wszystko, nie planuję też guglać-kopiować Wam teraz  kolejnego przewodnika po Dreźnie, bo nie o to chodzi. Z mniej popularnych miejsc, zaliczyliśmy także dreźnieńskie Muzeum Higieny – mają fantastyczną część poświęconą zmysłom – niby dla dzieci, ale i dorośli się tam nie nudzą ;) Całokształt wrażenia miasta - piękny. Pomimo tego, że fanką wojaży miejskich nie jestem – Drezno zdecydowanie zobaczyć warto i niezmiernie cieszę się, że dane nam było podreptać jego uliczkami. A ten wyluz pierwszego dnia, przy orzechach i kabanosach na trawie nad Łabą – priceless.

Oprócz Drezna, po stronie niemieckiej zrobiliśmy też kilka widokowych spacerów po Saksonii. Na pierwszy ogień poszedł oczywiście wcześniej wspomniany most Bastei. Miejsce przepiękne, majestatyczne, top of the top wycieczkowych saksońskich targetów – nic dziwnego, że trzeba na drodze do Bastei zmierzyć się z solidnym turystycznym zagęszczęniem ludzkim (do zniesienia, moim zdaniem widoki rekompensują ;). Dzieciom trud wędrówki zrekompensowały wypasione „soft eis” (w tym miejscu chciałam tylko wspomnieć, że koszt wypasionego loda na Bastei to 3,5€, co w porównaniu z jakimkolwiek świdrem/gofrem w Zakopcu lub nad polskim morzem nie wydaje się wygórowaną zachodnioeuropejską ceną). Oprócz Bastei udało nam się zrobić bardzo fajny spacer u podnóży skałek Freinstein. Tak – my tylko u podnóży - chociaż skałki te są dostępne dla piechurów… ja jednak na sam widok ludzików dreptających po wąskiej półce skalnej, bez poręczy, na jakiejś absurdalnej wysokości – możecie się tylko domyślać co w moim układzie pokarmowym działo się na sam taki widok ;). Jeśli o mnie chodzi, to spacerek u podnóży takich skałek, z możliwością podziwiania tych odjechanych widoków, oddychania obłędnym „wunderbaumowym” powietrzem (tam na serio czuć te drzewiszcza niemal jak z niemieckiej choineczki zapachowej) to jest coś co tygryski lubią najbardziej.

Po niespełna tygodniu udaliśmy się w stronę czeską, zahaczając (prawie po drodze ;) o Miśnię. To niewielkie miasteczko słynie ze swojego pięknego położenia i ceramiki, jednak jako że my kolekcjonerami nie jesteśmy (tzn. jesteśmy, ale nie ceramiki tylko chwil :P) – w Miśni zafundowaliśmy sobie fajny chillowy spacerek w delikatnym deszczyku, mi udało się kupić za jasny podkład w rossmanie (poczeka do zimy aż będę miała wampirzo bladą skórę;), a chłopcom wysępić kolejnego „soft eisa”.

No a potem pojechaliśmy do Czech, celując na naszą mega oldschoolowo-skansenową kwaterę w Krasnym Polu (Chribska). Przyznam, że trochę się obawiałam, czy nasz specyficzny wybór miejscówki nie okaże się śmierdzącym stęchlizną strzałem w wakacyjną stopę, ale na szczęście głupi ma zawsze szczęście ;) Było klimatycznie, to prawda… Miny chłopaków jak ujrzeli swoją izbę i stojące w niej drewniane łóża rodem z chłopów – bezcenne. Jednak przekonawszy się że nasz skansen posiada bieżącą wodę, prąd i (co najważniejsze) wi-fi – dzielnie przełknęli pigułę, że najbliższe 9 dni spędzimy w totalnie zadupiastej wsi z jednym sklepem*, jedną ulicą, masą os (tak, tam naprawdę było ich zatrzęsienie, ale cudem nic nikogo nie użądliło)  i… w sumie niczym poza tym. Ani basenu, żadnych straganów  – koszmar ;) Tylko my – spragnieni górskich spacerów i odpoczynku w ciszy rodzice. Z miejscowych atrakcji (oprócz wi-fi) mielismy dixita, karty i kości do gry – zabawa pęłną gębą :D

*to był hit - jeden, ale ogromny czeski z sklep  stylu "potraviny u Helenki" w którym kupisz wszystko: od codziennej spożywki, chemii (nie tylko) z Niemiec, panoramicznego asortymentu piwa, mrożonych knedlików, poprzez chińskie zabawki (tam kupiliśmy właśnie kości do gry), akcesoria kosmetyczne w stylu sztucznych rzęs i paznokci, gadżety zoologiczne, kończąc na pocztówkach z myszką Mickey i garniturkach dla 2-latków... wszystko to prowadzone przez Chinkę (no dobra, nie wiem czy na pewno Chinkę, być może Taiwankę albo Tybetankę, w każdym razie na bank Azjatkę) z gromadką małych azjatyckich dzieci. Kminiłam ostro co mogło sprawić, że jakaś skośnooka samotna pani z gromadką dzieci wylądowała na tak abstrakcyjnie odległym od Azji czeskim zadupiu, i jedyne co mi przyszło do głowy, to że to program ochrony świadków ;)

W Czechach głównie łaziliśmy „po zielonym” kursując pomiędzy okolicznymi wioskami i miasteczkami  w stylu Ceske Kamenice, Ceska Lipa (attention – tu też byliśmy w muzeum – tym razem było to coś na kształt klasycznego przekrojówkowego muzeum pełnego wypchanych zwierząt, dawnych strojów, mebli, broni, zastaw stołowych, zahaczającym też o elementy sztuki współczesnej.), w Decinie natomiast zaliczyliśmy park wodny oraz wcześniej wspomnianego weterynarza (mamy dowód, że Tesla ma co najmniej jednego psiego sobowtóra). Z górskich widoczków zrobiliśmy piękną wyprawę do Bramy Pravcickiej (coś niesamowitego… ja dalej nie mogę uwierzyć, że tak po prostu piłam sobie kawę POD SAMĄ BRAMĄ – to że kawa-plujka szkaradna do potęgi to nieważne, ważne było czym oczy się pasły), wleźliśmy na skałkę Mariiny (Mariina skála), zeszliśmy też to Dzikiego Wąwozu (spacerek połączony z krótkim spływem łodzią). Na schyłek naszych wakajek (jak już podleczyły się pazurkowi Tesli) zrobiliśmy całodzienny wypad do Pragi. Kolejne piękne miasto pełne  okazałych budynków, kościołów, obowiązkowy Most Karola (na którym tradycji stało się za dość i kupiłam jakże słodko badziewne – ale WAKACYJNE - kolczyki ;), Stare Miasto, ciekawe rzeźby, pomniki (Franz Kafka), masy turystów wszelakiego pochodzenia i (srogo droższe niż na Bastei) jedyne w swoim rodzaju lody podawane w czymś w rodzaju kołacza.

Podsumowując tak całkiem szczerze nasze ostatnie wypady – wszystko się udało, zobaczyliśmy masę ciekawych miejscówek: zarówno zielonych, skałkowo-widokowych, małomiasteczkowych, jak i typowo turystyczno-miejskich „obowiązkowych must see”. Złaziliśmy się po kokardkę i ciutciut, z ogólną wspólnofamilijną refleksją, że następnym razem więcej chillujemy i się moczymy :). Nasze spacery po Saksonii może nie należały do typowych górskich wędrówek, ale ilość kilometrów, przewyższeń i stopni Celsjusza niewątpliwie wzmocniły naszą kondycję i … dały nam nieco w palnik :P. Tata mój nawet żartował, że Tesla specjalnie zamach na swoje pazurki popełniła, żeby nie musieć z nami tyle łazić :P kto wie…

No dobra, wypociny pisemne czas zakończyć. Przejdźmy do fotograficznego, niechronologiczno-małologicznego miszmaszu dla wytrwałych ;)


Grający dom w Dreźnie (podobno jak pada deszcz, to spływająca przez układ tych rynienek i trąbek woda autentycznie "gra")


Spacerowo po Dreźnie...


Kazali mi stanąć przy zegarze to stoję...i niezmiernie się cieszę:



Złoty Jeździec w Dreźnie:


Spacerem wzdłuż Łaby:




Widok Canaletta:



Orzechowo-kabanosowy wyluz na trawie nad Łabą:



Drezno c.d...




Pałac Zwinger (wewnętrzna część ogrodu była w remoncie, ale coś tam z zewnątrz dało się zobaczyć:




Podróże kształcą. A ja zawsze mogę liczyć na dojrzałe i godne naśladowania przez potomnych zachowanie mojego małżonka:


Drezno ciąg dalszy (jakaś tymczasowa wystawa skalana przez dzikich turystów z Polski):
 


Początek "Orszaku książęcego" - dzieło to ma 102 metry i jest uważane za największy porcelanowy mural na świecie:



A tu w okolicach naszej kwaterki, minimuraliki - znajdziesz na nich wszystko: balony, misie, adolfa i grzybki ;)



Jasiek na Bastei:



Bastei here we are:




Okolice Bastei (cudowne niespodziewane obudzenie wspomnień z Błędnych Skał):



Zupełnie normalna rodzina:



W drodze do podnóży skałek Freinstein (tak, dokładnie, to wysokie strasznie co widzicie to tam ludzie włazili selfiki popstrykać):



Wdrapując się na którąś z górek. Saksońskie skałki lubią schodki i drabinki. My też:



Wierzcie lub nie - tam były schody. Szerokości mojego tyłka ;)
Wleźliśmy :)



Teslowy chillout na szlaku:



Kloszardy z Drezna czekają na odjazd w stronę czeską:



Skansenowa izba chłopców (Krasne Pole, Chribska, Czechy):



A to nasza izba:


Randomowa wędrówka po okolicach Czeskiej Szwajcarii:



Ceske Kamenice (to tam jeździliśmy do Lidla ;)



"Vodopady" - dobry spacer od naszej kwaterki. No dobra, może spodziewaliśmy się odrobinę większego strumienia, ale już sam spacer (nieocenione skróty wynajdywane od czasu do czasu prze Kota ) i spotkane po drodze kozy zrobiły robotę:



"To vodopad":



Integracja międzygatunkowa - zawsze poprzez jedzenie ;)



W naszej skansenowej kwaterze nawet kubeczki pasowały do wystroju :)




Muzeum w Czeskiej Lipie - creepy część pełna wypchanych zwierząt (entuzjazm chłopców - level high):



W poczekalni do czeskiego weta - dowód na to, że Tesla ma sobowtóra (jedna z czeskich ulotek  zachęcających do psich adopcji):



Dzielna Teselka podczas zabiegu:



(a taką miała minę ;)



W drodze (już widać, już widać:) do Bramy Pravcickiej:




O, znowu ta zupełnie normalna rodzina ;)



Jedno ze zdjęć do nadrukowania na kubek/koszulkę z okazji dnia taty (miny chłopców - priceless;)



Mariina Skala:



Wąwóz Dziki:



Spływik łodzią po części Wąwozu Dzikiego (wspominałam już coś o wspaniałych, pałających entuzjazmem minach dzieci?):



Wreeeeeszcie jakaś wodaaaaa (aquapark w Decinie): 



Zbieramy się do Pragi (a tu była nasza klimatyczna skansenowa pełna os weranda; śniadania na niej smakowały wybornie):




In da Praga:



"Sikający" – rzeźba przedstawiająca dwóch mężczyzn stojących naprzeciw siebie i oddających mocz do basenu w kształcie Czech...






... gdzieś w drodze stronę mostu Karola...






Z Mostu Karola:









Lody, o których cenie nawet nie chciałam rozmawiać:






Kafka:

                                


Kofolowy toaścik za udane wakacje ;)





 Jeśli ktoś doscrollował do dna - dziękuję :)

Niech wyluz będzie z Wami!