Dobry kwadrans siedzę już i
patrzę w białą wordowską stronę rozważając jakby tu zacząć. Że jesień swymi
złotymi kolorami otuliła rzeczywistość? A może że "ach jak to ten czas zasuwa, i
na nic nigdy go nie ma", więc znowu będę się sama przed sobą usiłowała tłumaczyć
dlaczego znowu zebranie się do napisania kilku zdań tej pseudo kroniki
rodzinnej zajęło mi ponad pół roku. Nie ma co, przejdźmy do konkretów.
Od ostatniego wpisu nie wydarzyło
się u nas nic bardzo znaczącego. Toczymy sobie nasz w miarę spokojny żywot próbując
ogarniać wyzwania dnia codziennego i nie zwariować. Bywa różnie, ale nie będę
chyba pierwszą osobą, która przyzna, że rodzicielstwo to w dużej mierze ciągłe
próby minimalizowania wyrządzonych szkód 😉. No i o te próby właśnie chodzi – over and
over again, never give up i takie tam.
Franek skończył w czerwcu 6 lat, a
na kilka dni przed urodzinami doczekał się wreszcie utraty pierwszego mleczaka.
Niedługo potem okazało się, że chłopakowi bardzo nietypowo wyrzynają się zęby i
będzie wymagał sporego wsparcia ortodontycznego. Przy wszystkich
dotychczasowych zabiegach był bardzo dzielny, ale jak będzie jak już dojdzie do
założenia samego aparatu – okaże się za kilka miesięcy. U Jaśka na szczęście
oprócz „zwykłych” ubytków sytuacja jest raczej w normie, ale już i tak samo to
przyprawia chłopaka o spory stres. Super podejście pani stomatolog, znieczulenie,
trzymanie za rękę, kolorowe plomby tylko nieznacznie pomagają złagodzić cały
proceder. No ale co zrobić… Każdy przeżywa po swojemu. Niestety ja - z
pokolenia dzieci leczonych na siłę przez niezwykle empatyczne babska w
podstawówce – mam tendencję mędrkować, że „a jak ja chodziłam do dentysty to
było tak i tak, a wy to tu macie luksus”. Wiem, że i tak żadna to dla nich
pociecha, ale człowiek chyba desperacko łapie się każdej opcji, żeby tylko
przetłumaczyć młodym to, co naprawdę ważne. A że doświadczenie jest
nieprzekazywalne, że i tak sami do wszystkiego będą musieli dojść z czasem – to
już inna inszość. Stąd też chyba wynikają odwieczne zgrzyty międzypokoleniowe i
jedyne co by można było zrobić żeby ich nie było, to… zasznurować usta. Tylko
czy o to w tym chodzi? No nie…
No dobra, filozja mnie poniosła
:P. Wracając do naszych klimatów. Od tego roku mamy chłopaków już w jednej
placówce edukacyjnej, bo Franek poszedł do przyszkolnej zerówki. Szkołę mamy
bardzo blisko, więc logistyka na szczęście jest całkiem do ogarnięcia. Ja
odprawiam towarzystwo rano, Piter odbiera ich po południu i jeśli takowe są –
prowadzi na zajęcia dodatkowe. Piszę, że jeśli są, bo właśnie jesteśmy w małym
zawieszeniu z tym tematem: chłopcy wczoraj oświadczyli (już po kilkukrotnym
wcześniejszym sygnalizowaniu tematu), że jednak nie chcą chodzić na tańce. Bo trochę
za trudne, bo im się nie podoba, bo sami nie wiedzą. No to jeśli nie na tańce,
to na co? Nie wiedzą. Skąd niby mieliby wiedzieć. Dopóki samemu się czegoś nie
liźnie, pozostaje sucha teoria, która dla dzieci jest mocno abstrakcyjna. Albo
im się nie chce. Leniuchy? No i kolejny rodzicielski dylemat: zmuszać? motywować?
odpuścić? A może poczekać, aż sami coś wypatrzą i wtedy to podchwycić i ich na
coś wkręcić? Broń bosz nie chcę ich do czegokolwiek zmuszać, ale fajnie byłoby,
żeby mieli szansę poszukać, odkryć i kultywować jakiegoś swojego konika. Czy
cierpliwie wyszukiwać i dawać szansę, żeby spróbowali i sami zdecydowali, co im
najbardziej podeszło. Średnio to wykonalne, głównie ze względu na to, że każde
tego typu aktywności mają rokroczny, rzadziej półroczny nabór. No i rozbestwią
się zwyczajnie. Że jak nie to, to mamuś/tatuś coś innego podsuną. Dookoła widzę
wszędzie dzieci prowadzane na masę dodatkowych zajęć: od angielskiego, judo,
przez karate, basen czy modelarstwo. Wszyscy wydają się tacy poukładani i
zorganizowani. Jak oni to kurka robią?
No ale
miało być też trochę lata. Wakacje były cudowne. Naszą wspólną dwutygodniową labę spędziliśmy w Dąbkach nad Bałtykiem i naturalnie, sentymentalnie
zaliczyliśmy też kilka dni w ukochanym Red Lionie nad Białką. Pogoda trafiła
nam się jak bańka w lotto, więc oprócz plażingu staraliśmy się też pozwiedzać nadmorskie
okolice. Grillowaliśmy prawie codziennie, jak przysłowiowy Janusz z Grażynką. Dąbkowskie
„Las Palmas” było pełne innych dzieciaków – miło było patrzeć jak wszyscy
ganiali się na bosaka, zasuwali na rowerach, taszczyli piasek w wiaderkach lub
strzelali do siebie bańkami mydlanymi.
Jasiek w tym roku miał nie lada
bonusa, bo pojechał też nad morze z ciocią Ewą i wujkiem Pawłem. Ten dzieciowy
mini obóz obejmował również dwie siostry cioteczne: Alę i Oliwkę. Był to pierwszy
tego typu wypad Jaśka na tak długo, tak daleko, bez rodziców. Przeżył wiele
ciekawych przygód (codzienne wyprawy wydmowe, łażenie po drzewach, wesołe
miasteczko, zwiedzanie Gdańska), nauczył się dużo o innych i o samym sobie (chociażby
to, że lubi czarne oliwki 😊). A my nauczyliśmy się, że młode musi od
czasu do czasu pobyć poza gniazdem, żeby gimnastykować swoje małe skrzydła. Jesteśmy więc mega wdzięczni Ewie i Pawłowi za tę wyprawę 😊
Podejrzewam, że to w dużej mierze
dzięki temu „samodzielnemu” wyjazdowi Jasiek nabrał nieco pewności siebie, i
już nie ma problemu w szkole. Oczywiście marudzi, że a to mu się nie chce, a to
by wolał zostać w domu, ale w granicach dziecięcej normy. Do Pani dalej ma
swoisty respekt, ale nie boi się jej tak jak kiedyś; ostatnio powiedział, że on
„nawet ją lubi”. Nawet ona sama niedawno mi go pochwaliła (!!!), że „wydoroślał,
że ani razu w tym roku nie płakał, że odzywa się jak ma coś ciekawego do powiedzenia,
i że ogólnie to robi się z niego naprawdę fajny facet”. Serce rośnie 😊
No ale żeby nie było tak różowo,
to z kolei w tym roku Franek nie za bardzo jeszcze odnalazł się w swojej grupie
zerówkowej. Tutaj z kolei Pani jest bardzo w porządku, ale mam wrażenie, że
trafiła się tam spora grupa chłopaczków cwaniaczków, którzy z jakiejś nieznanej
mi przyczyny lubią dogryzać innym. Na ten przykład wczoraj dziecię poskarżyło
mi się, że nijaki Oliwierek nazwał go świnią, bo Franek się spocił… No ręce
opadają i do tej pory się we mnie gotuje, i niech mnie przyzwoitość ludzka powstrzyma,
żebym przy najbliższej okazji temu Oliwierkowi dosadnie nie powiedziała, co o
tym myślę. Podobne sytuacje niestety się zdarzają, i będę się zdarzać – wiem… I
kolejny dylemat: trzymać się swoich zasad, żeby generalnie takie pierdy olał i pięknym
za nadobne odpłacał, czy jednak na chamstwo
trzeba chamstwem. Tylko co będzie, jeśli wszyscy będziemy wychowywać dzieci tak
na takich Oliwierków. Jak wszyscy będą sobie sypać piachem w oczy, to wszyscy
oślepną. Jest nas coraz więcej, to ci młodzi ludzie kiedyś będą się być może
nami opiekować, nas leczyć, rządzić naszym krajem… za daleko znowu mnie poniosło. Pozostaje zacytować
w tym miejscu moje ukochane Chonabibe (jakby to było, żeby nic o Chonabibe nie było ;)... „martwi mnie kurs obrany przez homo
sapiens”. A w sumie – może po prostu niech ten utwór będzie swego rodzaju
pointą moich jakże filozyjnych wypocin: posłuchajcie: Jad - Chonabibe
Co do zdjęć - od razu mówię, że będzie ich kupa, bo starałam się cokolwiek zrobić przegląd ostatniego półrocza. A zatem scrolling dla fanatyków :) Zapraszam!
Majówkowy wypad do Suśca. Jak widać pogoda wyborna :)
Domek fajny, ale niestety mega zimne noce i brak siły dogrzewczej zmusił nas do wcześniejszej ewakuacji:
Zdążyliśmy jednak poszukać nieco wspomnień:
To dziwne uczucie, kiedy widzisz coś, co podejrzewasz że widziałeś jakieś 30 lat temu....albo się śniło?
To też się udało: super spacer po Szumach:
Leśne stworki na szlaku do wodospadu Kamieńczyka:
I wodospad:
Kącik plastyczny:
Franek -Kosmos
Franek - Świat:
Jasio - Obrazki:
Franek - Z okazji Dnia Matki:
Rodeo na pracowym pikniku:
Wyczekany szczerbulec na 4 dni przed 6. urodzinami:
Home-made żel-cake :)
I imprezka:
Rekrut Jan z pierwszym świadectwem :D
Hulanki w Knieji Gajowniczka w Ząbkach (polecam, super miejsce na rodzinny chilling tuż pod miastem):
Jak widać na poniższym obrazku, te opony brudzą tylko trochę...
A to już w Dąbkach, taka mini zapiekanka. Wierzcie lub nie - zjadł ją (jedna nerka, dwa żołądki?!?)
To tylko część ekipy we wspomnianym wcześniej Las Palmas. Punkt zborny zwykł nadzwyczaj często wypadać pod naszym domkiem; do nas też często zaglądali inni rodzice w poszukiwaniu swoich pociech :)
Grunt to utrzymać równowagę...
Muzem bursztynu - mamo, to wygląda jak ser!
Chodźmy już stąd, boję się tych robali!
Jarosławiec
Jedna z lepszych zabaw na plaży: zakop nas tato!
Pewne rzeczy po prostu się nie zmieniają:)
Pożegnanie z morzem:
I nasz ukochany mega old-schoolowy Czerwony Lew:
A tu łażenie po konarach na wyjeździe w ciocią Ewą. Okolice lasu Smołdzińskiego jak mniemam :)
I na wydmach:
W Gdańsku:
Codzienność osiedlowa: jak się nie ma co się lubi, to się lubi pojazdy dla roczniaków :) -Mamo, ale ty serio się nie wstydzisz, że my na tym jeździmy?
Takie dostałam kanapeczki :*
Komplet normalnych ludzi na nienormalnym placu zabaw ;) (Ala, Jasiek i Franek na górze)
Kto znajdzie w tym szaleństwie moich trzech muszkieterów?
Skaryszewski:
Wąwóz Korzeniowy w Kazimierzu:
Zawsze pod górkę ;) (Trzech Krzyży ofkors):
Na szczycie:
W Konstancinie:
Dziękuję za uwagę. Wszystkich wytrwałych pozdrawiam ciepło :)
W końcu lato to stan umysłu :)