chłopaki

chłopaki

środa, 6 listopada 2019

Jesień-plecień, bo przeplata: trochę jesieni, trochę lata!


Dobry kwadrans siedzę już i patrzę w białą wordowską stronę rozważając jakby tu zacząć. Że jesień swymi złotymi kolorami otuliła rzeczywistość? A może że "ach jak to ten czas zasuwa, i na nic nigdy go nie ma", więc znowu będę się sama przed sobą usiłowała tłumaczyć dlaczego znowu zebranie się do napisania kilku zdań tej pseudo kroniki rodzinnej zajęło mi ponad pół roku. Nie ma co, przejdźmy do konkretów.
Od ostatniego wpisu nie wydarzyło się u nas nic bardzo znaczącego. Toczymy sobie nasz w miarę spokojny żywot próbując ogarniać wyzwania dnia codziennego i nie zwariować. Bywa różnie, ale nie będę chyba pierwszą osobą, która przyzna, że rodzicielstwo to w dużej mierze ciągłe próby minimalizowania wyrządzonych szkód 😉. No i o te próby właśnie chodzi – over and over again, never give up i takie tam.
Franek skończył w czerwcu 6 lat, a na kilka dni przed urodzinami doczekał się wreszcie utraty pierwszego mleczaka. Niedługo potem okazało się, że chłopakowi bardzo nietypowo wyrzynają się zęby i będzie wymagał sporego wsparcia ortodontycznego. Przy wszystkich dotychczasowych zabiegach był bardzo dzielny, ale jak będzie jak już dojdzie do założenia samego aparatu – okaże się za kilka miesięcy. U Jaśka na szczęście oprócz „zwykłych” ubytków sytuacja jest raczej w normie, ale już i tak samo to przyprawia chłopaka o spory stres. Super podejście pani stomatolog, znieczulenie, trzymanie za rękę, kolorowe plomby tylko nieznacznie pomagają złagodzić cały proceder. No ale co zrobić… Każdy przeżywa po swojemu. Niestety ja - z pokolenia dzieci leczonych na siłę przez niezwykle empatyczne babska w podstawówce – mam tendencję mędrkować, że „a jak ja chodziłam do dentysty to było tak i tak, a wy to tu macie luksus”. Wiem, że i tak żadna to dla nich pociecha, ale człowiek chyba desperacko łapie się każdej opcji, żeby tylko przetłumaczyć młodym to, co naprawdę ważne. A że doświadczenie jest nieprzekazywalne, że i tak sami do wszystkiego będą musieli dojść z czasem – to już inna inszość. Stąd też chyba wynikają odwieczne zgrzyty międzypokoleniowe i jedyne co by można było zrobić żeby ich nie było, to… zasznurować usta. Tylko czy o to w tym chodzi? No nie…
No dobra, filozja mnie poniosła :P. Wracając do naszych klimatów. Od tego roku mamy chłopaków już w jednej placówce edukacyjnej, bo Franek poszedł do przyszkolnej zerówki. Szkołę mamy bardzo blisko, więc logistyka na szczęście jest całkiem do ogarnięcia. Ja odprawiam towarzystwo rano, Piter odbiera ich po południu i jeśli takowe są – prowadzi na zajęcia dodatkowe. Piszę, że jeśli są, bo właśnie jesteśmy w małym zawieszeniu z tym tematem: chłopcy wczoraj oświadczyli (już po kilkukrotnym wcześniejszym sygnalizowaniu tematu), że jednak nie chcą chodzić na tańce. Bo trochę za trudne, bo im się nie podoba, bo sami nie wiedzą. No to jeśli nie na tańce, to na co? Nie wiedzą. Skąd niby mieliby wiedzieć. Dopóki samemu się czegoś nie liźnie, pozostaje sucha teoria, która dla dzieci jest mocno abstrakcyjna. Albo im się nie chce. Leniuchy? No i kolejny rodzicielski dylemat: zmuszać? motywować? odpuścić? A może poczekać, aż sami coś wypatrzą i wtedy to podchwycić i ich na coś wkręcić? Broń bosz nie chcę ich do czegokolwiek zmuszać, ale fajnie byłoby, żeby mieli szansę poszukać, odkryć i kultywować jakiegoś swojego konika. Czy cierpliwie wyszukiwać i dawać szansę, żeby spróbowali i sami zdecydowali, co im najbardziej podeszło. Średnio to wykonalne, głównie ze względu na to, że każde tego typu aktywności mają rokroczny, rzadziej półroczny nabór. No i rozbestwią się zwyczajnie. Że jak nie to, to mamuś/tatuś coś innego podsuną. Dookoła widzę wszędzie dzieci prowadzane na masę dodatkowych zajęć: od angielskiego, judo, przez karate, basen czy modelarstwo. Wszyscy wydają się tacy poukładani i zorganizowani. Jak oni to kurka robią?
     No ale miało być też trochę lata. Wakacje były cudowne. Naszą wspólną dwutygodniową labę spędziliśmy w Dąbkach nad Bałtykiem i naturalnie, sentymentalnie zaliczyliśmy też kilka dni w ukochanym Red Lionie nad Białką. Pogoda trafiła nam się jak bańka w lotto, więc oprócz plażingu staraliśmy się też pozwiedzać nadmorskie okolice. Grillowaliśmy prawie codziennie, jak przysłowiowy Janusz z Grażynką. Dąbkowskie „Las Palmas” było pełne innych dzieciaków – miło było patrzeć jak wszyscy ganiali się na bosaka, zasuwali na rowerach, taszczyli piasek w wiaderkach lub strzelali do siebie bańkami mydlanymi.
Jasiek w tym roku miał nie lada bonusa, bo pojechał też nad morze z ciocią Ewą i wujkiem Pawłem. Ten dzieciowy mini obóz obejmował również dwie siostry cioteczne: Alę i Oliwkę. Był to pierwszy tego typu wypad Jaśka na tak długo, tak daleko, bez rodziców. Przeżył wiele ciekawych przygód (codzienne wyprawy wydmowe, łażenie po drzewach, wesołe miasteczko, zwiedzanie Gdańska), nauczył się dużo o innych i o samym sobie (chociażby to, że lubi czarne oliwki 😊). A my nauczyliśmy się, że młode musi od czasu do czasu pobyć poza gniazdem, żeby gimnastykować swoje małe skrzydła. Jesteśmy więc mega wdzięczni Ewie i Pawłowi za tę wyprawę 😊 
Podejrzewam, że to w dużej mierze dzięki temu „samodzielnemu” wyjazdowi Jasiek nabrał nieco pewności siebie, i już nie ma problemu w szkole. Oczywiście marudzi, że a to mu się nie chce, a to by wolał zostać w domu, ale w granicach dziecięcej normy. Do Pani dalej ma swoisty respekt, ale nie boi się jej tak jak kiedyś; ostatnio powiedział, że on „nawet ją lubi”. Nawet ona sama niedawno mi go pochwaliła (!!!), że „wydoroślał, że ani razu w tym roku nie płakał, że odzywa się jak ma coś ciekawego do powiedzenia, i że ogólnie to robi się z niego naprawdę fajny facet”. Serce rośnie 😊
No ale żeby nie było tak różowo, to z kolei w tym roku Franek nie za bardzo jeszcze odnalazł się w swojej grupie zerówkowej. Tutaj z kolei Pani jest bardzo w porządku, ale mam wrażenie, że trafiła się tam spora grupa chłopaczków cwaniaczków, którzy z jakiejś nieznanej mi przyczyny lubią dogryzać innym. Na ten przykład wczoraj dziecię poskarżyło mi się, że nijaki Oliwierek nazwał go świnią, bo Franek się spocił… No ręce opadają i do tej pory się we mnie gotuje, i niech mnie przyzwoitość ludzka powstrzyma, żebym przy najbliższej okazji temu Oliwierkowi dosadnie nie powiedziała, co o tym myślę. Podobne sytuacje niestety się zdarzają, i będę się zdarzać – wiem… I kolejny dylemat: trzymać się swoich zasad, żeby generalnie takie pierdy olał i pięknym za nadobne odpłacał, czy jednak na  chamstwo trzeba chamstwem. Tylko co będzie, jeśli wszyscy będziemy wychowywać dzieci tak na takich Oliwierków. Jak wszyscy będą sobie sypać piachem w oczy, to wszyscy oślepną. Jest nas coraz więcej, to ci młodzi ludzie kiedyś będą się być może nami opiekować, nas leczyć, rządzić naszym krajem…  za daleko znowu mnie poniosło. Pozostaje zacytować w tym miejscu moje ukochane Chonabibe (jakby to było, żeby nic o Chonabibe nie było ;)... „martwi mnie kurs obrany przez homo sapiens”. A w sumie – może po prostu niech ten utwór będzie swego rodzaju pointą moich jakże filozyjnych wypocin: posłuchajcie: Jad - Chonabibe

Co do zdjęć - od razu mówię, że będzie ich kupa, bo starałam się cokolwiek zrobić przegląd ostatniego półrocza. A zatem scrolling dla fanatyków :) Zapraszam!


Majówkowy wypad do Suśca. Jak widać pogoda wyborna :) 


Domek fajny, ale niestety mega zimne noce i brak siły dogrzewczej zmusił nas do wcześniejszej ewakuacji:


Zdążyliśmy jednak poszukać nieco wspomnień:



To dziwne uczucie, kiedy widzisz coś, co podejrzewasz że widziałeś jakieś 30 lat temu....albo się śniło? 



To też się udało: super spacer po Szumach:


 

Leśne stworki na szlaku do wodospadu Kamieńczyka:


I wodospad:



Kącik plastyczny:
Franek -Kosmos 


Franek - Świat:


Jasio - Obrazki:



Franek - Z okazji Dnia Matki:


Rodeo na pracowym pikniku:



Wyczekany szczerbulec na 4 dni przed 6. urodzinami:



Home-made żel-cake :)



I imprezka:



Rekrut Jan z pierwszym świadectwem :D


Hulanki w Knieji Gajowniczka w Ząbkach (polecam, super miejsce na rodzinny chilling tuż pod miastem):



Jak widać na poniższym obrazku, te opony brudzą tylko trochę...



A to już w Dąbkach, taka mini zapiekanka. Wierzcie lub nie - zjadł ją (jedna nerka, dwa żołądki?!?)



To tylko część ekipy we wspomnianym wcześniej Las Palmas. Punkt zborny zwykł nadzwyczaj często wypadać pod naszym domkiem; do nas też często zaglądali inni rodzice w poszukiwaniu swoich pociech :)




Grunt to utrzymać równowagę...



Muzem bursztynu - mamo, to wygląda jak ser! 
Chodźmy już stąd, boję się tych robali!



Jarosławiec 



Jedna z lepszych zabaw na plaży: zakop nas tato!



Pewne rzeczy po prostu się nie zmieniają:) 


Pożegnanie z morzem:

I nasz ukochany mega old-schoolowy Czerwony Lew:




A tu łażenie po konarach na wyjeździe w ciocią Ewą. Okolice lasu Smołdzińskiego jak mniemam :)


I na wydmach:


  
W Gdańsku:






Codzienność osiedlowa: jak się nie ma co się lubi, to się lubi pojazdy dla roczniaków :) -Mamo, ale ty serio się nie wstydzisz, że my na tym jeździmy?



Takie dostałam kanapeczki :*



Komplet normalnych ludzi na nienormalnym placu zabaw ;) (Ala, Jasiek i Franek na górze)





Kto znajdzie w tym szaleństwie moich trzech muszkieterów?




Skaryszewski:



Wąwóz Korzeniowy w Kazimierzu:




 Zawsze pod górkę ;)  (Trzech Krzyży ofkors):


Na szczycie:



W Konstancinie:

 

Dziękuję za uwagę. Wszystkich wytrwałych pozdrawiam ciepło :)
W końcu lato to stan umysłu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz