Nie ukrywam - nasza ostatnia
koncertowo-podróżnicza przygoda obudziła mnie ze swego rodzaju
letargu i jakoś trochę bardziej mi się zachciało. Wszystkiego po
trochu. Mojej pisaniny też. Poczyniłam nawet pierwszy krok do
stworzenia takiego jakby "ku pamięci bloga", na którym
planuję gromadzić wszelkie twory, które wzbudzają we mnie
szybsze bicie serca, niepohamowane przytupy nóżką (lub dzikie
tańce nad patelnią, w łazience itp...:P), łzy wzruszenia,
niemożność przerwania lektury bez względu na otaczające mnie
warunki, lub emocje takie, że zwyczajnie budzę się o 5.20 i myślę
"o kuwa ale wooow". Narazie tylko jeden kawałek -
Chonabibe ofkors :P - jakby co tutaj:
Wracając do "klimatów" –
zanim otworzyłam szkicownik tekstowy, zaczęłam przeglądać
zdjęcia, którymi mogłabym zilustrować cokolwiek naszą
teraźniejszość. No i skroluję, skroluję, skroluję, i dochodzę
do wniosku, że jednak trochę się w międzyczasie wydarzyło, i że
brak weny blogowej wcale nie wziął się znikąd. Rok temu Kocie
moje wzięło i się zawaliło (brzmi to trochę lepiej niż
ordynarne "miał zawał"). Na szczęście skończyło się
to na tyle dobrze, że nie zostałam młodą wdówką, za to mężunio
mój mocno wziął sobie do serca wszelakie przykazania zdrowotne.
Nie chcę go tu teraz przekupnie za lajki chwalić na forum, ale
naprawdę od tamtego czasu rzucił (prawie całkiem ;) wszystkie niezdrowości, ćwiczy dzielnie, pilnuje tego co na talerzu. Jednym
słowem widać, że się chłopakowi na drugą stronę tęczy nie
spieszy. Amen.
Jeszcze podczas rehabilitacji Kota w
Konstancińskim lesie zaczęłam nową pracę. Niby też korpo,
warunki w porządku, ale specyfika zadań i ludzi zupełnie inna,
więc chwilę trwało, zanim odnalazłam w tamtejszych
szeregach swoją spokojną gałąź. Dodatkowo Jasiek poszedł do
szkoły, co też nie okazało się beztroską przygodą
pierwszoklasisty. Trafił pod skrzydła pani dosyć wymagającej i
jakby to dyplomatycznie ująć... w stopniu średnim lub niskim
empatycznie podchodzącej do uczuć podopiecznych o wyższej
wrażliwości. Wiem wiem, pani jest nauczycielką i ma nauczać. Z tą
małą dygresją, że ja swoją ukochaną Panią Zmysłowską z klas
1-3 będę po wieki wspominać jako człowieka z duszą, podchodzącą
do swoich maluchów ze zwyczajnym ciepłem i cierpliwością godną
opiekuna grupy nieogarniętych siedmiolatków. Jasiek natomiast na
chwilę obecną strasznie ubolewa, że strajk się skończył, bo już
się boi powrotu do szkoły (że czegoś nie odrobił, i pani będzie
krzyczeć). Merytorycznie nie ma żadnych problemów, ale emocjonalnie
bierze wszystko do siebie aż za bardzo, i przez to też cierpi
chłopaczyna. Rozmowy z zarówno z nim, jak i z ciałem pedagogicznym
niezbyt pomagają, wspieramy więc go domowo jak możemy, rozważamy
jednak poważnie próbę przenosin od przyszłego roku. Ale chwila
moment, nie myślcie tylko błagam, że nam szkolnictwo dziecko
stłamsiło, i że do sprawy dla reportera trzeba dzwonić ;).
W domu Jasiula nadrabia całą swoją
grzeczność szkolną. Ćwiczy na nas trochę pyskowanie i testowanie
granic ordynarnego wkur**nia dajmy na to... wydawaniem absurdalnie
wnerwiających jednostajnych lub pulsujących w uszach dźwięków.
Testuje też swoją asertywność na Franku. No i przyznam szczerze
nie jest łatwą sztuką znajdywanie w tej sytuacji złotego środka,
tj. żeby z jednej strony chłopaka nie gasić żeby nabrał pewności
siebie, z drugiej zaś, żeby trzymać budzącą się osobowość w jako takich ryzach, żeby zwyczajnie wiedział, pamiętał, co to
szacunek do drugiego człowieka. Żeby z czasem sam nauczył się
wyczuć tę cienką linię miedzy zdrowym stawianiem granic,
asertywnością, a byciem egoistycznym bezczelem.
Co do Franka - nadal jest słodziakiem
z dołkami w policzkach, ma w sobie jakiś taki naturalny urok,
wrażliwość, które urzekają mnie każdego dnia. Chyba jednak muszę
za wszelką cenę zapisać go gdzieś na perkusję, bo czasem grywa
kredkami na pufie, albo wpada w transowe gibanie przy dobrym bicie.
Ewidentnie czuje rytm, dobrą muzę :). Prawie za każdym jak
zostajemy sami po odprowadzeniu Jaśka do szkoły prosi, żebyśmy
zaśpiewali we dwójkę "Festiwalec" i pyta ile jeszcze do
Festiwalu Chonabibe... nie miała sowa sokoła :)
Także tak o sobie nam czas upływa. Na
codziennej rutynce przerywanej (w okresie jesienno-zimowym)
zapaleniami oskrzeli), sporadycznymi Świętami, okolicznymi
wypadami, wyłuskanymi w kalendarzu spotkaniami z rodzinką i
znajomymi. Takie życie sobie wiedziemy, każdą chwilę
kolekcjonując... ale o kolekcjonowaniu to inną razą i w innym
miejscu będzie :)
Z wyborem zdjęć z ponad roku się
poddałam. Wrzucę jakieś dosłownie z teraz, z czasów
umilania sobie życia podczas strajku nauczycieli:
Gdzieś pod mostem Poniatowskiego:
Jedna z głównych atrakcji ZOO:
Druga z głównych atrakcji ZOO:
Love and peace!
Chcę do ZOO! Główne atrakcje tego miejsca nie do przebicia :-D
OdpowiedzUsuń