W grudniu na pracowych
korpo monitorach, na których wyświetla się bez dźwięku światowe njusy,
niepokojąco często pojawiały się sceny pełne skośnookich twarzy w maseczkach. W stopce słowo Coronavirus, liczby zakażonych
- wtedy jeszcze wydawało to się czymś odległym, jednym z tych nieszczęść, które
nas na pewną ominą. Pamiętam jak Aśka stała i patrzyła na to w milczeniu,
zatrzymałam się koło niej, a ona tylko cicho powiedziała „nie podoba mi się to…”.
Do tej pory zawsze nam się „upiekało”. Mogliśmy narzekać na wiele w naszej
kochanej Polsce, ale póki nie siekała nas wojna, tsunami, tornada, gigantyczne
pożary ani żadne sarsy – było dobrze. Z dzisiejszej perspektywy rzekłabym
raczej, że było cudownie i beztrosko.
Wirus zaczął podróżować
razem z ludźmi i bardzo szybko dotarł do Europy. Na przełomie stycznia i lutego
pamiętam śmieszki heheszki niektórych znajomych, że jaka to tam epidemia, że
przecież wszystkie zarazy, świńskie, ptasie i inne wirusy mamy już za sobą, że
na grypę więcej ludzi umiera… wszyscy znamy ten refren. Ja jednak szczerze
przyznam, że już wtedy byłam zdrowo wystrachana, bo z natury pokornie podchodzę
do takich tematów, i jakby to powiedzieć – wolę się nie nabijać, żeby się na
mnie los nie chciał zemścić, no przynajmniej nie w pierwszej kolejności. Taki
jakby asekurant ze mnie, co zrobić. Pod koniec lutego myślę, że każdy miał już świadomość,
że cholerstwo na pewno już gdzieś krąży po polskich drogach, nie było jeszcze
po prostu oficjalnie potwierdzonego przypadku. Kolega pokazał mi zdjęcia
przysłane przez jego rodziców z Włoch - puste półki w supermarkecie. Spanikowałam.
Zdaje się, że już wtedy – przyznaję – wysłałam Pitera po jakieś „suche” zakupy.
Następnym kluczowym
momentem było zamknięcie szkół. To było 2,5 tygodnia temu. Dalej niesamowite
dla mnie jest to, jak wszystko może się zmienić dosłownie z dnia na dzień. Tańce,
karate, piłka, rysunek – w ciągu dwóch dni wszystkie placówki poinformowały o
zawieszeniu zajęć. Kilka dni wcześniej „udało się w cudowny sposób” wprowadzić
u mnie możliwość pracy zdalnej, dalej jednak wszystko pozostawało w trybie
testowym. Na szczęście u Pitera jak tylko zamknięto szkoły, wszystkim rodzicom
pozwolono na pracę z domu.
Jak jest teraz u nas? A
no muszę przyznać, że ciężko. I chociaż cieszę się, że (przynajmniej na chwilę
obecną) o pracę nie musimy się martwić, letko nie jest. Praca zdalna z
dzieciakami to niejebajka. Dodatkowo, w tak zwanym międzyczasie musimy robić
zakupy (nie oszukujmy się – zwykłe spożywczo-przemysłowe zakupy online na
chwilę obecną są niemalże nieosiągalne). Swoją drogą – cztery osoby siedzące w
domu mają naprawdę pokaźne zużycie wszystkiego, codziennych zakupów nie da się więc
uniknąć. Kto gotuje to wie, że to też zajmuje sporo czasu, a mowa tu o pełnym
wyżywieniu całej wesołej czwórki, dzień w dzień. Dochodzą do tego obowiązki
szkolne. I powiem szczerze, że rzeczą którą w tym całym siedzeniu w domu wkurza mnie najbardziej, jest właśnie to całe „zdalne nauczanie”. Część zadań
dostajemy na maila, część przez Librusa. Część jest dla Jaśka (2 klasa), ale zerówkowicz
Franek również dostaje swoją porcję zadań. Część od pani wychowawczyni, część
od pani od angielskiego, pani od religii też dorzuci swoje pięć groszy w
kolejnym mailu. Większość jest obowiązkowa, jest też część dla chętnych,
zdarzają się też jakieś dodatkowe rzeczy dosłane np. przez jakiegoś rodzica. Są
prace w zeszycie, podręcznikach, e-podręcznikach (do których nota bene nadal
nie mamy dostępu), część to prace plastyczne, są też eksperymenty naukowe (takie
tam sadzenie szczypiorku, kalendarz pogodowy, czy hodowla kryształków soli –
wszystko oczywiście należycie udokumentowane w tabelce z datą, opisem i
rysunkiem). Jest też praca z informatyki, fajna, bo na lapku – jest to jednak
15 modułów zagadnień związanych z bezpieczeństwem w sieci itp. Teoria, quizy,
krzyżówki, gry – no zabawa pełną gębą, ale nie jest to coś, co młody jest w
stanie ogarnąć samodzielnie. Wiele tematów i rozwiązań trzeba wytłumaczyć, pomóc
coś uzupełnić, a to coś się zawiesi, przeklikać jeszcze raz. Ubaw po pachy, zwłaszcza
jak robisz to w tzw. międzyczasie swojej pracy zdalnej. Także ten – codziennie z
ręką na sercu dostaję na maila ok 4 -5 wiadomości, plus Piter ogarnia librusa,
jest też grupa klasowa na fejsie. To nie są prace domowe, to realizacja normalnego programu nauki, który w szkole zajmuje dziennie kilka godzin...Nie ogarniam tej kuwety. Gubię się w tym i
cały czas wiem, że z czymś jesteśmy w plecy, albo że robimy na odwal. Jasiek z większością samych zadań merytorycznie nie ma problemu, ale trzeba mu
to wszystko pozaznaczać, wytłumaczyć, sprawdzić, często pomóc poprawić – jednym
słowem ogarnąć. Być może dla osoby niepracującej nie jest to problem – dla nas
niestety jest to mega trudne i stresujące, bo zwyczajnie nie mamy na to czasu. Piter
kończy koło 15, więc wtedy wyciąga chłopaków na „spacer na hulajnogach” – no bo
przecież muszą się przewietrzyć i odrobinę poruszać, póki jeszcze dzień. Sam
przy okazji trochę „poćwiczy”. Ja kończę o 17, więc moje „spacery” robię sama, przy
okazji zakupów – przed lub po pracy.
Brzmi jakbym się żaliła?
Skąd! To wszystko jest do zrobienia, ma po prostu swój koszt. Dzieci niestety
nie dostają od nas należytej uwagi. Sporo czasu spędzają przed telewizorem,
grają na telefonie. Poza tym chodzą (dosłownie) po ścianach, rysują, budują
bazy, sklepiki, jeżdżą na wrotkach (każdy bierze po jednej mojej wrotce i tak sobie jeżdżą
trochę jak na deskorolce :P), robią teatrzyki. Ich roznosi energia, a my co
chwila musimy ich uciszać, bo kolejny telefon, szkolenie. Po prostu jesteśmy
cały czas razem, a jakby oddzielnie.
Na szczęście są jeszcze
weekendy. Można wtedy nadrobić jakieś zaległości, coś sprzątnąć, ugotować w miarę
na spokojnie. Wczoraj (jak tylko mniej więcej ogarnęliśmy lekcje z piątku) udało
nam się pojechać do lasu po spacer, a potem pograć w monopoly. Można by rzec- sielanka. Jest jednak jeszcze coś, i to chyba
najbardziej znaczące. Dla nas wszystkich.
Strach o to, co nas czeka.
Jesteśmy świadkami naprawdę grubej sytuacji. Umierają ludzie, masa ludzi, a
wszyscy czujemy, że to dopiero początek. Myśli o tym, czy, kiedy i kogo z nas lub
naszych bliskich dopadnie cholerstwo staramy się odpędzać tym, że póki co
robimy co możemy – siedzimy w domu, szorujemy ręce. Wczoraj dało mi się nawet wyhaczyć
w kerfurze maseczki i płyn odkażający, więc zestaw na podstawowe zakupy podczas
epidemii jest. Dodatkowo ta cała szopka polityczna – brak mi słów na to, co
dzieje się wokół tematu wyborów i manipulacji danymi o zachorowaniach... Nie mam jednak na to żadnego wpływu, bo nawet
pomanifestować nie można. Pozostaje chyba tylko modlić się i liczyć na to, że karma się obudzi i etap „pod
wozem” dobiegnie kiedyś końca.
Próbuję nie myśleć o wszystkich
złych scenariuszach (one i tak z tyłu głowy są cały czas), raczej skupić się na
tu i teraz. Dzisiaj Franek obudził mnie o 5 („mamo boli brzuszek” – czyt. "weź
trochę ze mną poleż i pogłaskaj” 😊). On szybko zasnął, mi ale niepokój i epidemiczna gonitwa myśli już na to nie pozwoliła. Stąd pomysł żeby wstać i napisać parę słów pamiętnika. Raczej dla
siebie, trochę terapeutycznie wyrzucić z siebie to i tamto, bo żaden kamikadze nie
byłby w stanie dobić do końca lektury tych moich smętów ;). No i kurde brakuje
mi pointy. Aaaa, no tak, przecież nie było jeszcze Chonabibe – no to dzisiaj deczko
adekwatnie do sytuacji – kawałek o siedzeniu w domu ;)
Zdrowia życzę wszystkim.
Fizycznego – byle z dala od zarazy. Psychicznego, żebyśmy w tej całej sytuacji
nie powariowali. Ściskam wirtualnie wszystkich, bo mam wrażenie, że za wszystkimi
tęsknię! Trzymajmy się ludzie – w kupie w końcu raźniej 😉!
Pomysł Brada mojego - malujemy koszulki:
Wczorajszy spacer:
Pozdrowienia z domu wariatów :)
Przeżyjemy cholerę;)
OdpowiedzUsuń