Od jakiegoś czasu chodził nam po głowie powrót do Lublina. W stolicy trzymała nas praca, ale cały czas czuliśmy, że to nie jest nasze miejsce. Za dużo, za szybko, za daleko, no jakoś nie nasz klimat po prostu. Logistyka związana z każdą przeprowadzką jest trudna, zwłaszcza jeśli chodzi o relokację z dzieciakami w wieku szkolnym. Postanowiliśmy jednak spróbować na zasadzie – zaczniemy się rozglądać, a czy i kiedy się uda to się okaże. Wszystko potoczyło się dużo szybciej niż myśleliśmy. Przedostatniego dnia lipca Piter dostał telefon, że chcą go do pracy w Lublinie od września. Finalnie mieliśmy jeden dzień na podjęcie decyzji, czy ruszamy tę całą szaloną machinę: zmiana pracy, zakończenie umowy najmu, przeprowadzka, zapisanie dzieciaków do nowej szkoły. Sprzyjającymi okolicznościami było to, że ja cały czas pracuję zdalnie, oraz że zjeżdżając do Lublina mogliśmy wylądować u rodziców, a przeprowadzkę rozbić na 3 weekendy. Wszystko z nieocenioną pomocą rodziny. No i się zaczęło. To był bardzo intensywny czas. Ilość pracy, przeprowadzkowych spraw do ogarnięcia plus sezon wakacyjny sprawiły, że nawet nie mieliśmy jak na spokojnie pożegnać się ze wszystkimi w Warszawie. Na szczęście dystans Wawa-Lublin to nie Wawa-Tokyo, więc miejmy nadzieję, że będziemy mogli jeszcze to nadrobić podczas jakiegoś weekendowego wypadu. Najpierw jednak musimy trochę osiąść. Złapać rytm. To już nie ten piękny beztroski wiek, kiedy jednego dnia się przeprowadzasz, tego samego wieczora idziesz to oblać, a następnego poranka wchodzisz w nowe życiowe wyzwania jak w masło.
No ale jesteśmy. Sama a w
to nie wierzę. Jakie to zabawne i dziwne jednocześnie, że to nasza (w sumie
licząc wszystkie co do jednej) CZTERNASTA przeprowadzka, a wylądowaliśmy w moim
rodzinnym domu. I póki co wszystko na to wskazuje, że tu zostaniemy. Siedzimy
na kupie, każdemu jest trochę ciasno i głośno, ale jeszcze się nie
pozabijaliśmy, i staramy się sobie jakoś pomagać. Ciężko mi ogarnąć póki co tę
kuwetę, ale mam nadzieję, że powoli jakoś się wszystko ułoży. Muszę po prostu wreszcie
pogodzić się z faktem, że życie takie właśnie jest – tzw. „zawsze coś”. Nie ma
pierdzenia w stołek i picia herbatki jak w klanie. Jest bardzo intensywna praca,
szkoła, zakupy, gotowanie, codzienne ładowanie śniadaniówek i odprowadzanie na
angielski/teakwon-do ze strużką potu cieknącą po kręgosłupie. Nie zapominajmy też
o ciągłej obawie o zdrowie, kasę, o to co ci debile i ignoranci wyrabiają z
naszym krajem, no po prostu o jutro nasze i dzieciaków, i o to, co za pięć,
dziesięć lat. Czy sobie poradzimy, czy oni sobie poradzą. Czy się nie zgubią,
czy nie zachorują, czy odnajdą swoją pasję, czy będziemy potrafili/mogli ich w
tym wspomóc… No wiem wiem, marudzę jak zwykle. Niestety jestem z tych co to zbyt
dużo rozkminiają, i zamiast skupić się na celebracji dnia dzisiejszego, martwię
się o to, co będzie pojutrze. Taka już moja ułomność, której bardzo chętnie bym
się pozbyła, ale cóź… nie umi :/
Może coś pozytywnego
zatem. Nowa szkoła jest fajna. Jasiek bardzo szybko się zaadaptował w nowej
klasie (dostał już nawet pierwsze zaproszenie na urodziny 😊), i kamień
spadł mi z serca, jak po pierwszych dwóch tygodniach wyznał, że on już wreszcie
nie boi się chodzić do szkoły. No tak, pani wreszcie jest normalna – konkretna,
ale życzliwa. Taka, jaka powinna być nauczycielka w klasach 1-3. Nie taka, której
misją od samego początku jest „zahartowanie dzieci, żeby poradziły sobie w czwartej
klasie”. Klasy 1-3 są po to, żeby dziecko miało właśnie czas, żeby dojrzeć i przyzwyczaić
się do instytucji szkoły. Franka natomiast udało nam się ulokować w klasie pani,
która uczyła mnie 30 lat temu! Wielce mnie to ucieszyło, bo panią Jolę bardzo
miło wspominam, i jak się okazuje – Franczysław też jest zadowolony 😊.
Kolejnym plusem jest
Familia. Nareszcie wszystkie siory i brejdaki mogą się regularnie spotykać i
bawić. Poprzednią niedzielę praktycznie cała wataha spędziła u nas urządzając sąsiadce
z dołu niezapomniane wrażenia domowego przedszkola (wersja sufitowa). Ciepło na
sercu się robi, no bo co w tych krejzi czasach się liczy, jak nie poczucie, że masz
swoje większe stado. Że różnimy się masakrycznie, i każdy ma, wiadomo, swoje
najbliższe, ale jak trzeba, to pomagamy sobie i możemy na siebie liczyć. Mam
nadzieję, że tak zostanie.
A sam Lublin – no piękny
jest! Pochodzę stąd, a dopiero teraz widzę, jaka ładna jest Starówka, jaki piękny
widok na nią ze Szkolnej, jak dużo tu zieleni, jak fajnie kupuje się swojskie
warzywa i jaja na Ruskiej. I deptak, fontanny i pawie w Saskim. Chcemy to
wszystko jeszcze odkryć na nowo, powolutku…
W sumie to tyle na razie.
Niedziela jest, słonko nawet zagląda, więc może uda się chociaż jakiś skansen
zaliczyć. Na co dzień brak czasu i siły na cokolwiek poza obowiązkami, a i z
nimi się nie wyrabiamy. Jak ci wszyscy
normalni poukładani ludzie to robią?
No i kurde nie dość, że
mało piszę, to jeszcze zamiast Jaśkowo-Frankowych klimatów Madziowe smęty
wychodzą. Obiecuję poprawę (na smęty założę osobnego bloga 😉) i w następnym
wpisie postaram się zawrzeć więcej owych tytułowych klimatów.
Peace and health!
Kilka fotek z ostatniego półrocza w absolutnie chaotycznym porządku:)
Tak więc...jakoś się trzymamy i wcale nie wariujemy ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz