chłopaki

chłopaki

niedziela, 4 października 2020

Lublin

     Od jakiegoś czasu chodził nam po głowie powrót do Lublina. W stolicy trzymała nas praca, ale cały czas czuliśmy, że to nie jest nasze miejsce. Za dużo, za szybko, za daleko, no jakoś nie nasz klimat po prostu. Logistyka związana z każdą przeprowadzką jest trudna, zwłaszcza jeśli chodzi o relokację z dzieciakami w wieku szkolnym. Postanowiliśmy jednak spróbować na zasadzie – zaczniemy się rozglądać, a czy i kiedy się uda to się okaże. Wszystko potoczyło się dużo szybciej niż myśleliśmy. Przedostatniego dnia lipca Piter dostał telefon, że chcą go do pracy w Lublinie od września. Finalnie mieliśmy jeden dzień na podjęcie decyzji, czy ruszamy tę całą szaloną machinę: zmiana pracy, zakończenie umowy najmu, przeprowadzka, zapisanie dzieciaków do nowej szkoły. Sprzyjającymi okolicznościami było to, że ja cały czas pracuję zdalnie, oraz że zjeżdżając do Lublina mogliśmy wylądować u rodziców, a przeprowadzkę rozbić na 3 weekendy. Wszystko z nieocenioną pomocą rodziny. No i się zaczęło. To był bardzo intensywny czas. Ilość pracy, przeprowadzkowych spraw do ogarnięcia plus sezon wakacyjny sprawiły, że nawet nie mieliśmy jak na spokojnie pożegnać się ze wszystkimi w Warszawie. Na szczęście dystans Wawa-Lublin to nie Wawa-Tokyo, więc miejmy nadzieję, że będziemy mogli jeszcze to nadrobić podczas jakiegoś weekendowego wypadu. Najpierw jednak musimy trochę osiąść. Złapać rytm. To już nie ten piękny beztroski wiek, kiedy jednego dnia się przeprowadzasz,  tego samego wieczora idziesz to oblać, a następnego poranka wchodzisz w nowe życiowe wyzwania jak w masło.

     No ale jesteśmy. Sama a w to nie wierzę. Jakie to zabawne i dziwne jednocześnie, że to nasza (w sumie licząc wszystkie co do jednej) CZTERNASTA przeprowadzka, a wylądowaliśmy w moim rodzinnym domu. I póki co wszystko na to wskazuje, że tu zostaniemy. Siedzimy na kupie, każdemu jest trochę ciasno i głośno, ale jeszcze się nie pozabijaliśmy, i staramy się sobie jakoś pomagać. Ciężko mi ogarnąć póki co tę kuwetę, ale mam nadzieję, że powoli jakoś się wszystko ułoży. Muszę po prostu wreszcie pogodzić się z faktem, że życie takie właśnie jest – tzw. „zawsze coś”. Nie ma pierdzenia w stołek i picia herbatki jak w klanie. Jest bardzo intensywna praca, szkoła, zakupy, gotowanie, codzienne ładowanie śniadaniówek i odprowadzanie na angielski/teakwon-do ze strużką potu cieknącą po kręgosłupie. Nie zapominajmy też o ciągłej obawie o zdrowie, kasę, o to co ci debile i ignoranci wyrabiają z naszym krajem, no po prostu o jutro nasze i dzieciaków, i o to, co za pięć, dziesięć lat. Czy sobie poradzimy, czy oni sobie poradzą. Czy się nie zgubią, czy nie zachorują, czy odnajdą swoją pasję, czy będziemy potrafili/mogli ich w tym wspomóc… No wiem wiem, marudzę jak zwykle. Niestety jestem z tych co to zbyt dużo rozkminiają, i zamiast skupić się na celebracji dnia dzisiejszego, martwię się o to, co będzie pojutrze. Taka już moja ułomność, której bardzo chętnie bym się pozbyła, ale cóź… nie umi :/

     Może coś pozytywnego zatem. Nowa szkoła jest fajna. Jasiek bardzo szybko się zaadaptował w nowej klasie (dostał już nawet pierwsze zaproszenie na urodziny 😊), i kamień spadł mi z serca, jak po pierwszych dwóch tygodniach wyznał, że on już wreszcie nie boi się chodzić do szkoły. No tak, pani wreszcie jest normalna – konkretna, ale życzliwa. Taka, jaka powinna być nauczycielka w klasach 1-3. Nie taka, której misją od samego początku jest „zahartowanie dzieci, żeby poradziły sobie w czwartej klasie”. Klasy 1-3 są po to, żeby dziecko miało właśnie czas, żeby dojrzeć i przyzwyczaić się do instytucji szkoły. Franka natomiast udało nam się ulokować w klasie pani, która uczyła mnie 30 lat temu! Wielce mnie to ucieszyło, bo panią Jolę bardzo miło wspominam, i jak się okazuje – Franczysław też jest zadowolony 😊.

     Kolejnym plusem jest Familia. Nareszcie wszystkie siory i brejdaki mogą się regularnie spotykać i bawić. Poprzednią niedzielę praktycznie cała wataha spędziła u nas urządzając sąsiadce z dołu niezapomniane wrażenia domowego przedszkola (wersja sufitowa). Ciepło na sercu się robi, no bo co w tych krejzi czasach się liczy, jak nie poczucie, że masz swoje większe stado. Że różnimy się masakrycznie, i każdy ma, wiadomo, swoje najbliższe, ale jak trzeba, to pomagamy sobie i możemy na siebie liczyć. Mam nadzieję, że tak zostanie.

     A sam Lublin – no piękny jest! Pochodzę stąd, a dopiero teraz widzę, jaka ładna jest Starówka, jaki piękny widok na nią ze Szkolnej, jak dużo tu zieleni, jak fajnie kupuje się swojskie warzywa i jaja na Ruskiej. I deptak, fontanny i pawie w Saskim. Chcemy to wszystko jeszcze odkryć na nowo, powolutku…

     W sumie to tyle na razie. Niedziela jest, słonko nawet zagląda, więc może uda się chociaż jakiś skansen zaliczyć. Na co dzień brak czasu i siły na cokolwiek poza obowiązkami, a i z nimi się nie wyrabiamy.  Jak ci wszyscy normalni poukładani ludzie to robią?

No i kurde nie dość, że mało piszę, to jeszcze zamiast Jaśkowo-Frankowych klimatów Madziowe smęty wychodzą. Obiecuję poprawę (na smęty założę osobnego bloga 😉) i w następnym wpisie postaram się zawrzeć więcej owych tytułowych klimatów.

Peace and health!


Kilka fotek z ostatniego półrocza w absolutnie chaotycznym porządku:)


Czasy "zdalnego nauczania" (jasssne...)


Tzw. zdalne nauczanie w praktyce, czyli rodzice w roli nauczyciela (oboje na zmianę, w międzyczasie pracy)


Wielkanocne malowanie jaj


 
Pandemia pandemią, ale ciacha wielkanocne to nam się udały :)



Kreatywność dziecięca w czasach zarazy - własnoręcznie wykonana gra "BRAWL POLY"





  
Jeden ze spacerów po lesie

Jasio bardzo lubi rysować - kolekcja warszawska

To nie jest Wąwóz Korzeniowy w Kazimierzu - tak pięknie nad Zalewem Zemborzyckim (żeby jeszcze tylko woda była zdatna do kąpieli...:P) 

Bad Boys nad Zalewem - strzeżcie się!


Franciszek doczekał się wreszcie swojego chrztu - w wieku 7 lat :) 






                      

Nad naszą ukochaną Białką było jak zwykle za krótko






Rybki w wodzie non stop....

Ścieżka przyrodnicza Bobrówka

Wakacje marzeń - frytki nad jeziorem :P

Good to be back :)

Ten plac zna każdy Lubelak. Bawił się na nim nawet mój tata!

               

Domowe przedszkole

Brejdaki w Zamościu

                                    Tak więc...jakoś się trzymamy i wcale nie wariujemy ;)





 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz