chłopaki

chłopaki

niedziela, 28 marca 2021

Z pamiętnika nauki zdalnej

      Nauczanie zdalne – klasy 1-3. Tak się składa, że mam w domu zarówno pierwszo, jak i trzecioklasistę. O ile ten starszy z nauczaniem zdalnym radzi sobie bardzo dobrze (można by w zasadzie rzec, że jest już niemal bezobsługowy), to jeśli chodzi o młodszego, to sprawa wygląda nieco inaczej. Nawet w szkole takim uczniowskim debiutantom trudno jest usiedzieć na miejscu, nie mówiąc już o skupieniu uwagi na dłużej niż 5 minut w trybie ciągłym. Dodatkowo trzeba przecież tyle ogarnąć – książki (te zwykłe i ćwiczenia), zeszyty (te w trzy linie i w kratkę), piórnik (kredki, pióro, ołówek, gumka, temperówka, i co akurat leżało na biurku, kiedy trzeba było ów blat akurat sprzątnąć).  A wszystkim tym trzeba żonglować w rytmie wyznaczanym przez Panią, nadążyć z ćwiczeniami, pisaniem, szlaczkami, odpowiadaniem na pytania, śpiewaniem piosenek. Jakość połączenia teamsowego też czasami szwankuje – bywa, że przez kilka dobrych minut pani zanika i słychać tylko przekrzykujące i oskarżające się nawzajem się dzieci – „kto wyciszył panią?!?” Bywa, że dzieci bardziej lub mniej świadomie wyrzucają się nawzajem ze spotkania. Dodatkowo cała masa przezabawnych sytuacji w stylu ciąganie przystrojonych kotów i psów do kamerki, tłumaczenie pani na forum całej klasy, że „przepraszam że się spóźniłem, ale musiałem zjeść kanapkę z żółtym serem”, albo (my personal favorite) na pytanie pani, jakie dźwięki dzieci lubią mniej lub bardziej jeden z chłopców odpowiada, że „nie lubi jak tata pierdzi”. Jedno jest pewne – nudno nie jest i praca wre non stop. Sprawa komplikuje się dodatkowo, gdy będąc jedyną osobą, która młodego wspomaga podczas zdalnej nauki, muszę też jednocześnie pracować. Niektórym wydaje się, że praca zdalna polega na zdalnym piciu kawy połączonego z „ruszaniem myszką, żeby świecić się na zielono”. Stety, niestety – nie w moim przypadku. Nie należę do osób obdarzonych zbyt podzielną uwagą, więc gdy muszę jednocześnie nasłuchiwać ile linijek dużego H mają napisać jako pracę domową, jakie wyrazy wypisać z opowiadania o ludwisarzu, zarejestrować jakie materiały plastyczne przygotować na następną lekcję, opanować nagły wybuch płaczu (bo to duże H wcale nie wychodzi i ręka już tak boli), w międzyczasie tłumaczyć na skypie koledze z Indii dlaczego uważam, że tu i tu zrobił błąd i dlaczego nie mogę go wykasować, ogarnąć codzienną dawkę maili i rozdzielić część pracy na tyle roztropnie, żeby nie zarżnąć siebie i kolegów w zespołu, dogadać się z szefem, że jutro to muszę godzinę wcześniej zacząć bo mam lekarza, wypełnić trackera, ankietę i nie stracić optymizmu i życiowej werwy, bo przecież Bogu dziękować, że mam tę zdalną pracę…. to robi się naprawdę zbyt intensywnie. Skutkiem tego są niestety dodatkowe nerwy, czasem śmiech przez łzy, innym razem same łzy. Jedną z takich sytuacji była praca plastyczna „Święty Mikołaj”.

                Młody miał przygotować brązowy/beżowy karton, białą farbę, papier kolorowy, wacik kosmetyczny, plastelinę… kto co miał w domu z tych rzeczy. Udało się, spokojnie, teraz już da radę – tylko niech słucha co pani mówi i robi zgodnie z instrukcjami. Młody działa ja pracuję. Team meeting na zoomie, więc jestem na słuchawkach. Młody się wierci, zaczepia mnie, mówię mu że za chwilę, niech słucha pani, pyta jej jakby co i niech robi. Koniec meetingu, odwracam się, patrzę a młody z tępym wyrazem twarzy smaruje sobie pędzlem z białą farbą po ręce. No pogięło go myślę, ochrzaniam i gonię do łazienki żeby mył ręce, utyskując, że nie mam czasu żeby go pilnować i żeby słuchał co pani mówi, bo ja zaraz znowu mam spotkanie i nie mogę sobie robić przerw na sprzątanie po jego durnych pomysłach. Młody skonfundowany, wracamy do biurka, patrzę na teamsa i pot mnie oblewa – dzieci rzeczywiście miały pomalować sobie rękę na biało i odbić na kartce, jako główny kształt głowy/brody Mikołaja. Kilka dobrych minut smarowania farbą po ręce na marne. Żeby nadgonić pomagam młodemu wypaciać rękę farbą jeszcze raz. Wujowa farba, prawie nie daje nic koloru, tylko takie były w domu. Młody się trzyma, pozwala sobie „pomagać”. Próbujemy odbić rękę – naprawdę kiepska ta farba, praktycznie jej nie widać. Dzieci już są z pracą dużo dalej, robią czapkę, oczy itp., próbuję więc dalej nadgonić robotę domalowując na pałę farbą bezpośrednio na kartonie. Ależ kiepska ta farba. Smaruję w pośpiechu jeden palec za drugim, zaraz mam kolejne spotkanie. Franek nieśmiało…”mamo, ale tu jest sześć palców”… Szlag by to trafił, rzeczywiście. Próbuję zetrzeć jakoś dodatkowego palucha, ale na beżowym kartonie i tak wszystko widać. Klnę pod nosem. Franek nieśmiałym głosem próbuje rozładować napięcie „mamo, nie szkodzi, prawie nie widać”. Kochane dziecko, dobra, robimy dalej. Teraz doklejamy wacik, psia kość ten klej w ogóle nie chce się na nim rozsmarować, cały robi się zalepiony kłakami z wacika. Nie ma innego kleju, grrr, jak my to przykleimy. 5 minut do spotkania. Franek - przyklejmy to na plastelinę. Super pomysł – udaje się. Teraz do tego oczy i buzia, ale jak na złość z tej strony plastelina nie chce się trzymać. Lecę po marker, najszybciej będzie. Wyschnięty, ślinienie pomaga tylko tyle, że zamiast czarnego oka wyszła nam szara dziura w jego miejscu. Papier kolorowy, samoprzylepny – tylko to może nas uratować. Wycinam w pośpiechu mini kółka i coś na kształt uśmiechu. Franek dzielnie przylepia. Potem czapka, plastelinowy pompon…dobra, udało się…ufff … wdzwaniam się na spotkanie. Franek pokazuje pracę do kamerki, dostaje 5.

Ja z pokorą przyjmuję życiową lekcję, że po pierwsze primo daj dziecku żyć i trochę zaufaj; po drugie primo – cokolwiek by się nie działo – wyluz. Nerwy nigdy nie pomagają. A Mikołaj poniżej i anegdota o jego powstaniu  zawsze będzie mi o tym przypominać. Amen.




piątek, 26 marca 2021

Pamiętnik z izolacji, czyli marzenie o powrocie do „nudnej codziennej rutyny”

     Coś nieco trzy tygodnie temu musieliśmy w trybie pilnym ewakuować dzieci ze szkoły, bo okazało się, że Jasiek miał w świetlicy kontakt z panią z dodatnim wynikiem i został na kilka dni uwięziony na  kwarantannie. Od roku żyjemy ze świadomością, że tałatajstwo cały czas krąży, coraz częściej słychać było o potwierdzonych przypadkach wśród znajomych, znajomych znajomych lub dalszej rodziny. Każdy gdzieś coś jakoś, ale nam póki co jakoś udawało się wyślizgiwać. Łudziłam się nawet, że może ominie. Około dwa tygodnie temu Piotrek zaczął gorączkować. Po kilku dniach walki, standardowych badaniach krwi lekarz zasugerował, żeby jednak zrobić test no i się okazało… Mój mężunio, zawałowiec - astmatyk z kowidem - no bomba po prostu. Oczami wyobraźni już widziałam wszystkie najczarniejsze scenariusze z respiratorami i nie powiem czym jeszcze… Obecnie jest słabość, kaszel, na szczęście póki co obyło się bez tragedii. Piszę póki co, bo po pierwsze tałatajstwo nadal trwa, jest podstępne i jak wiadomo daje powikłania, po drugie mieszkamy przecież z moimi rodzicami,  wyizolowani od reszty świata… Początkowo zostaliśmy objęci kwarantanną do 2 kwietnia.

W czasie kiedy Piter gorączkował mnie zaczął męczyć jakiś niby to lekki kaszelek, temperatura skakała góra-dół z minuty na minutę, zadyszki i uderzenia gorąca bez żadnego powodu (nie nie, to jednak jeszcze raczej nie menopauza :P). W sobotę straciłam smak i węch. Po lekturze internetów zaczęłam wyć, że po pierwsze to najgorsze dopiero przede mną (ponoć „traci się zmysły” na 2-4 dni przed głównymi najcięższymi objawami), po drugie pewnie nigdy już nie poczuję smaku, albo w najlepszym razie wszystko będzie mi zalatywało zgnilizną albo benzyną. W międzyczasie cały czas mierzę temperaturę dzieciakom (cały czas mają co najmniej stany podgorączkowe), mężulkowi i nasłuchuję każdego chrząknięcia/smarknięcia rodziców. Godzę (a raczej nieudolnie próbuję łagodzić) braterskie spory, asystuję aktywnie w zdalnym nauczaniu mojego pierwszoklasisty (trzecioklasista ogarnia na szczęście wszystko ładnie sam). Trzeba też pomyśleć o zamówieniu zakupów, bo 6 osób w permanentnym zamknięciu spożywa sporo. Do tego czas choroby, obaw i zamknięcia umila nam co jakiś czas policja, której musimy albo zameldować się przez domofon, albo radośnie pomachać przez okno. Dodatkowym umilaczem jest też aplikacja kwarantanna domowa, którą każdy „skażony” tałatajstwem ma ustawowy obowiązek sobie zainstalować. Na początku nawet czułam się w obowiązku i zrobiłam jakieś zdjęcie, ale po trzecim „zadaniu” tego samego dnia zbojkotowałam temat. Lokalizacja jest i pokazuje, że nigdzie zadka poza dom nie ruszam, nie widzę więc żadnego sensu w robieniu sobie durnych selfiaków w trybie dress&no make-up. Największy jednak dowcip to zakładka „pomoc”, w której to trochę przypadkiem mój tato kliknął zapotrzebowanie na posiłek, po czym bez żadnej opcji potwierdzenia pojawił się komunikat, że wniosek został wysłany do MOPSu. Było to w czwartek wieczorem. Już we wtorek rano do taty zadzwonił MOPS z zapytaniem, czy potrzebuje posiłku 😊. Dla nas to rzeczywiście po prostu kiepski dowcip, ale wyobraźmy sobie kogoś autentycznie skazanego tylko na siebie i pomoc państwa…

W międzyczasie zrobiłam też sobie test, no i jak można się domyślić wyszedł pozytywnie. Niestety w związku z tym wydłużył się czas kwarantanny – na chwilę obecną dzieciaki i rodzice są udupieni do 7 kwietnia. Jeśli komuś z domowników wyjdzie jeszcze dodatni wynik – termin znowu się wydłuży. Nikogo nie interesuje, że pierwsze objawy były wcześniej – liczy się data testu.

A zatem siedzimy na naszym domowym dołku, modlimy się, żeby nikogo bardziej nie dopadło, żeby przeczekać, nie pozabijać się. Marzę o tym, żeby wyjść na spacer z dziećmi, samej pójść po zakupy, czuć się na tyle dobrze, żeby znowu wrócić do codziennej tzw. rutyny. Wydawać by się mogło, że nie ma tragedii, poczytać sobie przecież można, pooglądać netflixa, może posprzątać…. jassssne. Niestety samopoczucie pomimo spokojnego przebiegu jest wujowe, sił zwyczajnie brak na cokolwiek. Pałętamy się więc jak kloszardy po mieszkaniu z nadzieją, że nic nie zmieni się na gorsze i że wkrótce nadejdzie piękny dzień wiosennego wyzwolenia. Próbujemy nie zwariować, grać w monopol, scrabble, dopiero po ponad tygodniu udało mi się sklecić tych kilka zdań na bloga… Żeby nie zabrakło nam domowych atrakcji, los postanowił zorganizować nam awarię hydrauliczną u sąsiada i zalało nam nieco kuchnię. Dzięki nieocenionej pomocy rodziny mamy prowiant suchy i mokry, jednak najpyszniejszą delicją byłoby dzielenie go we wspólnym gronie…

    Zdjęć kwarantannowych z wiadomych względów publikować nie będę. Pozostańmy przy kilku kadrach z niedalekiej przeszłości 😊

                                                             Jasiek solenizant
                


             Super kredki w rękach Jaśka :)


                    Urodzinowa Familiada:
                 


      Początki zimy 2020 :)                    

                                                          
       
  Wigilia 2020


      On the Ratush of Lublin
    
                                        


   Sentymentalny klimat w Kazimierzu Dolnym
    
            
 Park Zawilcowa

    


  Trzech Króli 2021 - nasza piękna świecka tradycja


            "Górka" w Kazimierzu


 Spacer dookoła Firleja



Klałm Frania :)


Dzień Babci i Dziadka 


    Rodzeństwo na dzielni :*




Zdrówka Kochani!