Nauczanie zdalne – klasy 1-3. Tak się składa, że mam w domu zarówno pierwszo, jak i trzecioklasistę. O ile ten starszy z nauczaniem zdalnym radzi sobie bardzo dobrze (można by w zasadzie rzec, że jest już niemal bezobsługowy), to jeśli chodzi o młodszego, to sprawa wygląda nieco inaczej. Nawet w szkole takim uczniowskim debiutantom trudno jest usiedzieć na miejscu, nie mówiąc już o skupieniu uwagi na dłużej niż 5 minut w trybie ciągłym. Dodatkowo trzeba przecież tyle ogarnąć – książki (te zwykłe i ćwiczenia), zeszyty (te w trzy linie i w kratkę), piórnik (kredki, pióro, ołówek, gumka, temperówka, i co akurat leżało na biurku, kiedy trzeba było ów blat akurat sprzątnąć). A wszystkim tym trzeba żonglować w rytmie wyznaczanym przez Panią, nadążyć z ćwiczeniami, pisaniem, szlaczkami, odpowiadaniem na pytania, śpiewaniem piosenek. Jakość połączenia teamsowego też czasami szwankuje – bywa, że przez kilka dobrych minut pani zanika i słychać tylko przekrzykujące i oskarżające się nawzajem się dzieci – „kto wyciszył panią?!?” Bywa, że dzieci bardziej lub mniej świadomie wyrzucają się nawzajem ze spotkania. Dodatkowo cała masa przezabawnych sytuacji w stylu ciąganie przystrojonych kotów i psów do kamerki, tłumaczenie pani na forum całej klasy, że „przepraszam że się spóźniłem, ale musiałem zjeść kanapkę z żółtym serem”, albo (my personal favorite) na pytanie pani, jakie dźwięki dzieci lubią mniej lub bardziej jeden z chłopców odpowiada, że „nie lubi jak tata pierdzi”. Jedno jest pewne – nudno nie jest i praca wre non stop. Sprawa komplikuje się dodatkowo, gdy będąc jedyną osobą, która młodego wspomaga podczas zdalnej nauki, muszę też jednocześnie pracować. Niektórym wydaje się, że praca zdalna polega na zdalnym piciu kawy połączonego z „ruszaniem myszką, żeby świecić się na zielono”. Stety, niestety – nie w moim przypadku. Nie należę do osób obdarzonych zbyt podzielną uwagą, więc gdy muszę jednocześnie nasłuchiwać ile linijek dużego H mają napisać jako pracę domową, jakie wyrazy wypisać z opowiadania o ludwisarzu, zarejestrować jakie materiały plastyczne przygotować na następną lekcję, opanować nagły wybuch płaczu (bo to duże H wcale nie wychodzi i ręka już tak boli), w międzyczasie tłumaczyć na skypie koledze z Indii dlaczego uważam, że tu i tu zrobił błąd i dlaczego nie mogę go wykasować, ogarnąć codzienną dawkę maili i rozdzielić część pracy na tyle roztropnie, żeby nie zarżnąć siebie i kolegów w zespołu, dogadać się z szefem, że jutro to muszę godzinę wcześniej zacząć bo mam lekarza, wypełnić trackera, ankietę i nie stracić optymizmu i życiowej werwy, bo przecież Bogu dziękować, że mam tę zdalną pracę…. to robi się naprawdę zbyt intensywnie. Skutkiem tego są niestety dodatkowe nerwy, czasem śmiech przez łzy, innym razem same łzy. Jedną z takich sytuacji była praca plastyczna „Święty Mikołaj”.
Młody miał przygotować brązowy/beżowy karton, białą
farbę, papier kolorowy, wacik kosmetyczny, plastelinę… kto co miał w domu z
tych rzeczy. Udało się, spokojnie, teraz już da radę – tylko niech słucha co
pani mówi i robi zgodnie z instrukcjami. Młody działa ja pracuję. Team meeting
na zoomie, więc jestem na słuchawkach. Młody się wierci, zaczepia mnie, mówię mu
że za chwilę, niech słucha pani, pyta jej jakby co i niech robi. Koniec
meetingu, odwracam się, patrzę a młody z tępym wyrazem twarzy smaruje sobie
pędzlem z białą farbą po ręce. No pogięło go myślę, ochrzaniam i gonię do łazienki
żeby mył ręce, utyskując, że nie mam czasu żeby go pilnować i żeby słuchał co
pani mówi, bo ja zaraz znowu mam spotkanie i nie mogę sobie robić przerw na
sprzątanie po jego durnych pomysłach. Młody skonfundowany, wracamy do biurka,
patrzę na teamsa i pot mnie oblewa – dzieci rzeczywiście miały pomalować sobie
rękę na biało i odbić na kartce, jako główny kształt głowy/brody Mikołaja.
Kilka dobrych minut smarowania farbą po ręce na marne. Żeby nadgonić pomagam
młodemu wypaciać rękę farbą jeszcze raz. Wujowa farba, prawie nie daje nic
koloru, tylko takie były w domu. Młody się trzyma, pozwala sobie „pomagać”.
Próbujemy odbić rękę – naprawdę kiepska ta farba, praktycznie jej nie widać.
Dzieci już są z pracą dużo dalej, robią czapkę, oczy itp., próbuję więc dalej
nadgonić robotę domalowując na pałę farbą bezpośrednio na kartonie. Ależ
kiepska ta farba. Smaruję w pośpiechu jeden palec za drugim, zaraz mam kolejne
spotkanie. Franek nieśmiało…”mamo, ale tu jest sześć palców”… Szlag by to
trafił, rzeczywiście. Próbuję zetrzeć jakoś dodatkowego palucha, ale na beżowym
kartonie i tak wszystko widać. Klnę pod nosem. Franek nieśmiałym głosem próbuje
rozładować napięcie „mamo, nie szkodzi, prawie nie widać”. Kochane dziecko,
dobra, robimy dalej. Teraz doklejamy wacik, psia kość ten klej w ogóle nie chce
się na nim rozsmarować, cały robi się zalepiony kłakami z wacika. Nie ma innego
kleju, grrr, jak my to przykleimy. 5 minut do spotkania. Franek - przyklejmy to
na plastelinę. Super pomysł – udaje się. Teraz do tego oczy i buzia, ale jak na
złość z tej strony plastelina nie chce się trzymać. Lecę po marker, najszybciej
będzie. Wyschnięty, ślinienie pomaga tylko tyle, że zamiast czarnego oka wyszła
nam szara dziura w jego miejscu. Papier kolorowy, samoprzylepny – tylko to może
nas uratować. Wycinam w pośpiechu mini kółka i coś na kształt uśmiechu. Franek
dzielnie przylepia. Potem czapka, plastelinowy pompon…dobra, udało się…ufff … wdzwaniam
się na spotkanie. Franek pokazuje pracę do kamerki, dostaje 5.
Ja z pokorą przyjmuję życiową lekcję, że po pierwsze primo daj dziecku żyć
i trochę zaufaj; po drugie primo – cokolwiek by się nie działo – wyluz. Nerwy
nigdy nie pomagają. A Mikołaj poniżej i anegdota o jego powstaniu zawsze będzie mi o tym przypominać. Amen.