Coś nieco trzy tygodnie temu musieliśmy w trybie pilnym ewakuować dzieci ze szkoły, bo okazało się, że Jasiek miał w świetlicy kontakt z panią z dodatnim wynikiem i został na kilka dni uwięziony na kwarantannie. Od roku żyjemy ze świadomością, że tałatajstwo cały czas krąży, coraz częściej słychać było o potwierdzonych przypadkach wśród znajomych, znajomych znajomych lub dalszej rodziny. Każdy gdzieś coś jakoś, ale nam póki co jakoś udawało się wyślizgiwać. Łudziłam się nawet, że może ominie. Około dwa tygodnie temu Piotrek zaczął gorączkować. Po kilku dniach walki, standardowych badaniach krwi lekarz zasugerował, żeby jednak zrobić test no i się okazało… Mój mężunio, zawałowiec - astmatyk z kowidem - no bomba po prostu. Oczami wyobraźni już widziałam wszystkie najczarniejsze scenariusze z respiratorami i nie powiem czym jeszcze… Obecnie jest słabość, kaszel, na szczęście póki co obyło się bez tragedii. Piszę póki co, bo po pierwsze tałatajstwo nadal trwa, jest podstępne i jak wiadomo daje powikłania, po drugie mieszkamy przecież z moimi rodzicami, wyizolowani od reszty świata… Początkowo zostaliśmy objęci kwarantanną do 2 kwietnia.
W czasie kiedy Piter gorączkował mnie zaczął męczyć jakiś niby to lekki
kaszelek, temperatura skakała góra-dół z minuty na minutę, zadyszki i uderzenia
gorąca bez żadnego powodu (nie nie, to jednak jeszcze raczej nie menopauza :P).
W sobotę straciłam smak i węch. Po lekturze internetów zaczęłam wyć, że po
pierwsze to najgorsze dopiero przede mną (ponoć „traci się zmysły” na 2-4 dni
przed głównymi najcięższymi objawami), po drugie pewnie nigdy już nie poczuję
smaku, albo w najlepszym razie wszystko będzie mi zalatywało zgnilizną albo
benzyną. W międzyczasie cały czas mierzę temperaturę dzieciakom (cały czas mają
co najmniej stany podgorączkowe), mężulkowi i nasłuchuję każdego chrząknięcia/smarknięcia
rodziców. Godzę (a raczej nieudolnie próbuję łagodzić) braterskie spory,
asystuję aktywnie w zdalnym nauczaniu mojego pierwszoklasisty (trzecioklasista
ogarnia na szczęście wszystko ładnie sam). Trzeba też pomyśleć o zamówieniu
zakupów, bo 6 osób w permanentnym zamknięciu spożywa sporo. Do tego czas
choroby, obaw i zamknięcia umila nam co jakiś czas policja, której musimy albo
zameldować się przez domofon, albo radośnie pomachać przez okno. Dodatkowym
umilaczem jest też aplikacja kwarantanna domowa, którą każdy „skażony”
tałatajstwem ma ustawowy obowiązek sobie zainstalować. Na początku nawet czułam
się w obowiązku i zrobiłam jakieś zdjęcie, ale po trzecim „zadaniu” tego samego
dnia zbojkotowałam temat. Lokalizacja jest i pokazuje, że nigdzie zadka poza dom
nie ruszam, nie widzę więc żadnego sensu w robieniu sobie durnych selfiaków w
trybie dress&no make-up. Największy jednak dowcip to zakładka „pomoc”, w
której to trochę przypadkiem mój tato kliknął zapotrzebowanie na posiłek, po
czym bez żadnej opcji potwierdzenia pojawił się komunikat, że wniosek został
wysłany do MOPSu. Było to w czwartek wieczorem. Już we wtorek rano do taty
zadzwonił MOPS z zapytaniem, czy potrzebuje posiłku 😊. Dla nas
to rzeczywiście po prostu kiepski dowcip, ale wyobraźmy sobie kogoś
autentycznie skazanego tylko na siebie i pomoc państwa…
W międzyczasie zrobiłam też sobie test, no i jak można się domyślić wyszedł
pozytywnie. Niestety w związku z tym wydłużył się czas kwarantanny – na chwilę
obecną dzieciaki i rodzice są udupieni do 7 kwietnia. Jeśli komuś z domowników
wyjdzie jeszcze dodatni wynik – termin znowu się wydłuży. Nikogo nie
interesuje, że pierwsze objawy były wcześniej – liczy się data testu.
A zatem siedzimy na naszym domowym dołku, modlimy się, żeby nikogo bardziej
nie dopadło, żeby przeczekać, nie pozabijać się. Marzę o tym, żeby wyjść na
spacer z dziećmi, samej pójść po zakupy, czuć się na tyle dobrze, żeby znowu
wrócić do codziennej tzw. rutyny. Wydawać by się mogło, że nie ma tragedii,
poczytać sobie przecież można, pooglądać netflixa, może posprzątać…. jassssne.
Niestety samopoczucie pomimo spokojnego przebiegu jest wujowe, sił zwyczajnie brak na cokolwiek. Pałętamy się więc jak kloszardy po mieszkaniu z nadzieją, że
nic nie zmieni się na gorsze i że wkrótce nadejdzie piękny dzień wiosennego
wyzwolenia. Próbujemy nie zwariować, grać w monopol, scrabble, dopiero po ponad tygodniu udało
mi się sklecić tych kilka zdań na bloga… Żeby nie zabrakło nam domowych
atrakcji, los postanowił zorganizować nam awarię hydrauliczną u sąsiada i zalało
nam nieco kuchnię. Dzięki nieocenionej pomocy rodziny mamy prowiant suchy i
mokry, jednak najpyszniejszą delicją byłoby dzielenie go we wspólnym gronie…
Nie kliknąłem przypadkowo. Byłem głodny. Tato
OdpowiedzUsuń