Będzie krótko, bo padam na pysk...ale to bardzo ważne
Jakby było mało stresa przedrozłąkowego, w nocy z piątku na sobotę dopadło nas (mnie i mamę) jakieś wstrętne żołądkowo-jelitowe wirusisko. Piter wsiadł w pociąg, a my musieliśmy sobie jakoś radzić. Na domiar złego Franek zaczął wymiotować po moim pokarmie...Strach zajrzał mi głęboko w oczy. Nie - strach to za mało: przerażenie wizją całej naszej familii sponiewieranej wydalaniem na wszelkie sposoby i dzieci pod kroplówkami...o zgrozo.
Mama zadzwoniła po ciocię Basię (nasze czułe pseudo: Ciocia Tarocia:). Ta przybyła wkrótce w siatką leków, korzeniem kobylaka, zakupami na rosołek, rękami gotowymi do pomocy i - przede wszystkim - spokojem, dzięki któremu nie popełniłam sepuku :)
Ciocia Tarocia trwała u nas na posterunku prawie 2 doby, doglądając mamy, zabawiając Jaśka, tryndając Franka, parząc ziółka i uspokajając mnie, że wszystko będzie w porządku (aha, zapomniałam dodać, że po dziennej drzemce zaczął wymiotować również Jaś - na szczęście na 2 "haftach" się skończyło, ale jak się domyślacie stressss był okrutny) (aha, Piter z pociągu też dawał znać, że czuje "balona" w żołądku, ale sytuacja jest stabilna...). Mało tego: Basia zabroniła mi nawet wychodzić z psem i sama dzielnie wyprowadzała Krowę w najgorszej zamieci. W nocy spała u Jasia w pokoju (ten na szczęście spał spokojnie), ale pomagała mi też lulać wkurzonego brakiem cysia Franka. Naprawdę nie wiem co by było, gdyby nie jej pomoc. Trzeba mieć mega jaja, żeby bez chwili zastanowienia wejść w epicentrum takiego wirusiska żeby po prostu pomóc :)
DZIĘKUJEMY!!! :):):)
A oto właśnie nasza Ciocia Tarocia z Franiem:
Tylko mega zmęczenie Madzi tłumaczy niewymienienie, wśród licznych zasług cioci, pomocy i dobrej rady odnośnie "pepe" Jasia :-)
OdpowiedzUsuń