chłopaki

chłopaki

sobota, 24 maja 2014

Don't panic

   Taki tytuł posta chodził mi po głowie przez cały poranek. W ciągu dnia dane mi było porzucić ten pomysł (w napadzie paniki ofkors...), ale koniec końców - jak sami widzicie - przy opcji "don't panic" pozostałam. Postaram się nakreślić niezdarnie o co kaman.
   Należę do osób kierujących się często słowami, że "lepiej jest się miło zaskoczyć, niż przykro rozczarować". Dzięki temu podejściu oszczędzam sobie zaskoczenia płynącego z życiowych wpadek, psikusów, porażek... jak zwał tak zwał. Drugą stroną tego medalu jest jednak fakt, że często zamartwiam się i stresuję na wyrost, zanim jeszcze cokolwiek wiadomo na pewno. Nie dość, że dołujący i nerwowy klimat wyżera mnie od środka, to - co jeszcze gorsze - udziela się też moim najbliższym. Czasami zupełnie niepotrzebnie. A nawet jeśli potrzebnie, to i tak to nic nie daje - jest wtedy po prostu więcej, dłużej stresująco i depresyjnie. No ale do rzeczy.
   Od ponad tygodnia Franek był bardziej marudny. Źle sypiał, marudził w dzień, i średnio pomagały typowe sposoby uspokajania, łagodzenia bólu itp. Zwalaliśmy oczywiście wszystko na zęby, bo też i ślinił się upiornie. Zbliżał się już czas kontroli jego badań, a on zaczął też gorączkować - zdecydowaliśmy zrobić więc badania jak najszybciej. I niech mnie ktoś w łeb kopnie, jeśli to nie jakaś babska intuicja, ale dostałam telefon z luzmedu, że jest infekcja. No i Mada w ryk. Że znowu szpital, badania, katowanie, że dlaczego po tak krótkim czasie ustrojstwo wraca. Papierochy na balkonie i czekanie na kolejny dzień, kiedy to mieliśmy się zgłosić do pediatry. I świadomość, że i tak trzeba prawie tydzień czekać na posiew i wtedy dopiero tak naprawdę okaże się, co to za cholerstwo tym razem się przypałętało. Masakra. 
   I w tym miejscu będzie podziękowanie numer jeden: bardzo dziękuję mojemu chrzestnemu Tomkowi, który potrafił po ludzku i "jak chłop krowie na rowie" wyoślić mi pewne kwestie związane ze zdrowiem Franka. Dzięki niemu zrozumiałam w pięć minut coś, o co pewnie nie potrafiłabym zapytać obcego lekarza, albo co gorsza - próbować wyreasumować samodzielnie z guglowego bełkotu poradników wszelakich. Naprawdę bardzo mi to pomogło i uspokoiło. Tomku - siekierka pełną gębą :)
   Pediatra bardzo poważnie podszedł do tematu, ale bez alarmu. Na tzw. tymczas dostaliśmy lek "na wszystko" i przykazanie, że jeśli nie poprawi się do soboty, to idziemy do szpitala. Na szczęście od tego czasu młodzian przestał gorączkować i poprawiło mu się ogólne samopoczucie. Wczoraj wieczorem dostałam kolejny telefon - tym razem z wynikiem posiewu. Nie jest to wynik dobry, ale z dostępnych złych opcji, to chyba najmniejsze zło. Z tego co wiemy - w takim wypadku kuracja jest prosta, domowa. Czekamy więc tylko na ostateczną konsultację z pediatrą co do kontynuacji leczenia. Ufff... i po co były te nerwy i zakładanie od razu mrocznych wizji...
   I właśnie z takim nastawieniem miałam w głowie dziś rano to tytułowe "don't panic". Do czasu. Mieli wpaść do nas znajomi. W planie kawka, szarlotka domowej roboty, plotki i podziwianie małego Krzycha. Niecałe pół godziny po umówieniu spotkania Franek uderzył się brodą w półkę tak niefortunnie, że przygryzł sobie język. Mocno. Naprawdę mocno... Krew, płacz i... nasza mroczna tytułowa panika. Chciałoby się powiedzieć, że jak nie urok to... . No ale Kot jak zwykle spokojnie przekonuje, że to nic takiego strasznego, że język się sam goi, żeby nie panikować itp. No to spoko. W sumie to też mi się ta wydawało, ale w głowie siedziało cały czas "co, jeśli okaże się, że coś zaniedbaliśmy...". Mimo wszystko zrobiliśmy mini spacer (deszcz), mini zakupy i w nerwach i zagniotłam szarlotkę. Przybyli znajomi. I tu nastąpi podziękowanie numer dwa: bardzo dziękujemy naszym kochanym "Koralom" za ofiarowanie pomocy bez chwili zastanowienia. Sami zaproponowali, ba - przekonali nas- że lepiej dmuchać na zimne, i że Łukasz zawiezie chłopaków na izbę przyjęć, żeby fachowcy ocenili, czy trzeba szyć, czy też obejdzie się bez itd... . Nie wypił nawet kawy, pojechali od razu. Przez cały czas, kiedy czekałam na telefon od Pita, Agatek otulała mnie słowami otuchy i odwracała uwagę od złych myśli, od paniki. To są Ludzie przez wielkie L. Ratowali nam tyłki już nie raz. Do tej pory nie udało nam się ani razu porządnie im podziękować, a jest za co. Są niesamowici. Jeśli ktoś tam na górze to czyta, to bardzo proszę o przyznanie tej parce dodatkowych 70 punktów za bycie dobrym człowiekiem :) bo my jak narazie możemy im podziękować jedynie szarlotką :).
   Niedługo potem zadzwonił Kot, że wszystko w porządku. Młodzian ma zalecone płukanie buzi po jedzeniu wodą, lub chłodnym rumiankiem. 


"Morał"

   I tym razem panika okazała się niepotrzebna, ale i tak cieszę się, że zostało to "przyklepane" przez medyków. No i to by chyba było tyle w temacie don't panic. Jedyny morał jaki mi się sunie na palce jest chyba taki, że zamiast panikować lepiej jest skupić się na tym, co można zrobić, żeby poprawić sytuację tu i teraz, albo ewentualnie przygotować się jakoś na ten gorszy scenariusz (mi np. udało się ogarnąć mieszkanie i ugotować obiad, na wypadek, kiedy Pit miały zostać sam z Jaśkiem i jeszcze odwiedzać nas w szpitalu). 

Ps. Osoby zainteresowane jedynie typowo dzieciowymi klimatami przepraszam za ten egoistyczny wpis. Mimo wszystko blog ten jest też dla mnie pewnym rodzajem pamiętnika, odreagowania, myślenia "na głos", swoistej autopsychoterapii. A jak się nie podoba, to psik ;)

Z typowo dzieciowych klimatów:

* "za głośno" - Jasiek od jakiegoś czasu dosyć często mówi, że coś jest za głośno - nawet wtedy, kiedy dla nas jest absolutnie normalnie. Dotyczy to radia, bajeczek, Pierworodny nie omieszka też obrzucić tymże komentarzem każdego przejeżdżającego motoru lub karetki. To wiele tłumaczy odnośnie jego (nad)wrażliwości. Ileż to razy było, że młodzian denerwował się i płakał "bez powodu", a my mądrzy inaczej dorośli przekonywaliśmy go, że przecież nic się nie stało.

* - Chciałbyś chodzić do przedszkola?
   - Chciałbym umieć latać po niebie...

    No z butów mnie wyjęło zwyczajnie...

Więcej na chwilę obecną nie pamiętam. Spróbuję wsadzić jakąkolwiek fotkę, ale będzie ciężko, bo - jak sami już wiecie - ostatnie dni nie były zbyt wdzięcznym okresem do pstrykania słitfoci... Zakończę dziś jakże prostym:

POKÓJ Z WAMI :)

Śpiące chłopaki...




Jafun po raz pierwszy zilustrowany...



... i zapgrejdowany: ten dzisiejszy zyskał brodę (literka Z) i uszy (C i O):



Peace***



2 komentarze:

  1. I dalej Madziu don,t panic bo : "tylko wtedy uda nam się pojąć, jak wielkim cudem jest życie, gdy będziemy gotowi przyjąć niespodzianki, jakie niesie nam los" Paulo Coelho

    OdpowiedzUsuń
  2. Straszny banal ten Coelho. Magda, bierz sile ze stałych na ktorych można się oprzeć bo wszystko inne wczesniej czy pozniej przeminie. Pozdrawiamy AA.

    OdpowiedzUsuń