chłopaki

chłopaki

piątek, 26 kwietnia 2019

Po prostu 26.04.2019


   Nie ukrywam - nasza ostatnia koncertowo-podróżnicza przygoda obudziła mnie ze swego rodzaju letargu i jakoś trochę bardziej mi się zachciało. Wszystkiego po trochu. Mojej pisaniny też. Poczyniłam nawet pierwszy krok do stworzenia takiego jakby "ku pamięci bloga", na którym planuję gromadzić wszelkie twory, które wzbudzają we mnie szybsze bicie serca, niepohamowane przytupy nóżką (lub dzikie tańce nad patelnią, w łazience itp...:P), łzy wzruszenia, niemożność przerwania lektury bez względu na otaczające mnie warunki, lub emocje takie, że zwyczajnie budzę się o 5.20 i myślę "o kuwa ale wooow". Narazie tylko jeden kawałek - Chonabibe ofkors :P - jakby co tutaj: 

   Wracając do "klimatów" – zanim otworzyłam szkicownik tekstowy, zaczęłam przeglądać zdjęcia, którymi mogłabym zilustrować cokolwiek naszą teraźniejszość. No i skroluję, skroluję, skroluję, i dochodzę do wniosku, że jednak trochę się w międzyczasie wydarzyło, i że brak weny blogowej wcale nie wziął się znikąd. Rok temu Kocie moje wzięło i się zawaliło (brzmi to trochę lepiej niż ordynarne "miał zawał"). Na szczęście skończyło się to na tyle dobrze, że nie zostałam młodą wdówką, za to mężunio mój mocno wziął sobie do serca wszelakie przykazania zdrowotne. Nie chcę go tu teraz przekupnie za lajki chwalić na forum, ale naprawdę od tamtego czasu rzucił (prawie całkiem ;) wszystkie niezdrowości, ćwiczy dzielnie, pilnuje tego co na talerzu. Jednym słowem widać, że się chłopakowi na drugą stronę tęczy nie spieszy. Amen.

   Jeszcze podczas rehabilitacji Kota w Konstancińskim lesie zaczęłam nową pracę. Niby też korpo, warunki w porządku, ale specyfika zadań i ludzi zupełnie inna, więc chwilę trwało, zanim odnalazłam w tamtejszych szeregach swoją spokojną gałąź. Dodatkowo Jasiek poszedł do szkoły, co też nie okazało się beztroską przygodą pierwszoklasisty. Trafił pod skrzydła pani dosyć wymagającej i jakby to dyplomatycznie ująć... w stopniu średnim lub niskim empatycznie podchodzącej do uczuć podopiecznych o wyższej wrażliwości. Wiem wiem, pani jest nauczycielką i ma nauczać. Z tą małą dygresją, że ja swoją ukochaną Panią Zmysłowską z klas 1-3 będę po wieki wspominać jako człowieka z duszą, podchodzącą do swoich maluchów ze zwyczajnym ciepłem i cierpliwością godną opiekuna grupy nieogarniętych siedmiolatków. Jasiek natomiast na chwilę obecną strasznie ubolewa, że strajk się skończył, bo już się boi powrotu do szkoły (że czegoś nie odrobił, i pani będzie krzyczeć). Merytorycznie nie ma żadnych problemów, ale emocjonalnie bierze wszystko do siebie aż za bardzo, i przez to też cierpi chłopaczyna. Rozmowy z zarówno z nim, jak i z ciałem pedagogicznym niezbyt pomagają, wspieramy więc go domowo jak możemy, rozważamy jednak poważnie próbę przenosin od przyszłego roku. Ale chwila moment, nie myślcie tylko błagam, że nam szkolnictwo dziecko stłamsiło, i że do sprawy dla reportera trzeba dzwonić ;).
   W domu Jasiula nadrabia całą swoją grzeczność szkolną. Ćwiczy na nas trochę pyskowanie i testowanie granic ordynarnego wkur**nia dajmy na to... wydawaniem absurdalnie wnerwiających jednostajnych lub pulsujących w uszach dźwięków. Testuje też swoją asertywność na Franku. No i przyznam szczerze nie jest łatwą sztuką znajdywanie w tej sytuacji złotego środka, tj. żeby z jednej strony chłopaka nie gasić żeby nabrał pewności siebie, z drugiej zaś, żeby trzymać budzącą się osobowość w jako takich ryzach, żeby zwyczajnie wiedział, pamiętał, co to szacunek do drugiego człowieka. Żeby z czasem sam nauczył się wyczuć tę cienką linię miedzy zdrowym stawianiem granic, asertywnością, a byciem egoistycznym bezczelem. 
   Co do Franka - nadal jest słodziakiem z dołkami w policzkach, ma w sobie jakiś taki naturalny urok, wrażliwość, które urzekają mnie każdego dnia. Chyba jednak muszę za wszelką cenę zapisać go gdzieś na perkusję, bo czasem grywa kredkami na pufie, albo wpada w transowe gibanie przy dobrym bicie. Ewidentnie czuje rytm, dobrą muzę :). Prawie za każdym jak zostajemy sami po odprowadzeniu Jaśka do szkoły prosi, żebyśmy zaśpiewali we dwójkę "Festiwalec" i pyta ile jeszcze do Festiwalu Chonabibe... nie miała sowa sokoła :)

Także tak o sobie nam czas upływa. Na codziennej rutynce przerywanej (w okresie jesienno-zimowym) zapaleniami oskrzeli), sporadycznymi Świętami, okolicznymi wypadami, wyłuskanymi w kalendarzu spotkaniami z rodzinką i znajomymi. Takie życie sobie wiedziemy, każdą chwilę kolekcjonując... ale o kolekcjonowaniu to inną razą i w innym miejscu będzie :)

Z wyborem zdjęć z ponad roku się poddałam. Wrzucę jakieś dosłownie z teraz, z czasów umilania sobie życia podczas strajku nauczycieli:


Gdzieś pod mostem Poniatowskiego:



Jedna z głównych atrakcji ZOO:



Druga z głównych atrakcji ZOO:



Love and peace!


niedziela, 14 kwietnia 2019

Dobra energia wraca, a marzenia się spełniają.


     Do „Bajek o dorosłych” dotarłam trochę przypadkowo kilka miesięcy temu (wiem wiem, przecież nic się nie dzieje przypadkowo:) przez moja ukochane już od dawna Chonabibe. Najkrócej mówiąc: kto mnie zna, wie, że lato to stan umysłu, duzi bywają dziećmi, a najlepszym sposobem na poranne tłumy w metrze są słuchawki tętniące Festiwalcem, ale o tym więcej w innym wpisie...

     Bajki o dorosłych powstały dzięki dwóm panom z Chonabibe (Hubert Pyrgies i Stanisław Leszczyński) i Antkowi Sojce i chwała im za to! Chłopaki swoją twórczością przywracają wiarę w tworzenie z czystej pasji, są oazą dobrego i mądrego brzmienia wśród wszechobecnej tandetnej pop-papki. Intrygujące połączenia brzmień, teksty sięgające głęboko w ludzką naturę, intymność, nieoczywiste pytania, refleksja nad niezwykłymi aspektami zwyczajnego ludzkiego życia. Miód na duszę. Od razu pokochałam to trio najszczerszą fanowską miłością.

     Do wczorajszego koncertu w Kazimierzu odliczałam dni. Na dodatek był to chyba nasz pierwszy małżeński bezdzietny wypad z noclegiem, więc co tu dużo kryć – strasznie się całą akcją jaraliśmy. Tak bardzo, że w pewnym momencie mówię do Kota: ej, ja się boję, że się tak napaliłam, a się coś sypnie i się rozczaruję. A było to tak:

     Poszliśmy do Trzeciego Księżyca nieco wcześniej, a tam na dzień dobry, niemal na wyciągnięcie ręki nasi Bajkopisarze robią próbę, akurat „Byle dalej”. Już wtedy mogłabym rzec „I could die happy now”, ale to przecież nawet nie początek. Byle dalej, a dalej było tylko lepiej. Chwila przerwy przed godziną zero, jakieś piwko, coś tam, pyszny tatar. Jak na szpilkach. Kupiłam płytę, no i się zaczęło. Samego koncertu i klimatu jaki jemu towarzyszył nie będę nawet próbowała opisać. Magia słuchania muzyki na żywo jest nieprzekazywalna. A tak dobrej muzyki, w tak kameralnym klimacie – nikt mi tego nie zabierze, nawet Alzheimerowi nie oddam. 

Koncert dobiegł końca, ale jak się okazało – nasza przygoda z Bajkami jeszcze miała chwilę potrwać. Poszłam prosić chłopaków o autografy i … sama nie wiem jak to się stało… niech zdjęcia powiedzą same za siebie. Tak, tam na końcu to Hubert w naszej renówce. Zabrał się w nami do Warszawy. Tak po prostu 😊
A my tak po prostu mogliśmy go poznać.












Także ten... marzenia naprawdę się spełniają.