chłopaki

chłopaki

sobota, 5 czerwca 2021

Z kowidowym wspomnieniem

      Mnie i Pitera dopadło w drugiej połowie marca. Cały czas był strach, co będzie z rodzicami, z dziećmi, bo przecież cały czas mieszkamy pod jednym dachem, wszyscy objęci kwarantanną -  wspólna kuchnia, łazienka… no w ogóle wspólne wszystko. Przy naszym obecnym obłożeniu metra kwadratowego nie da się po prostu wyizolować jedno od drugiego. Każdy więc chyba w duchu modlił się o to, że dzieci to już bezobjawowo za pewne przeszły, a rodziców albo jakimś cudem ominie, albo może akurat będą należeli do szczęściarzy przechodzących łagodnie. Niestety…

                Tuż przed samą Wielkanocą rodziców położyło, i to mocno. Niby tylko kaszelek, gorączka, ogromna słabość. Podstęp w dusznościach, o których trąbią w mediach polega na tym, że to wcale nie wygląda tak, że człowiek nie może złapać tchu jak ryba wyrzucona z wody. Wystarczy, że przy zwykłym mówieniu oddech jakby się rwie, jakby tylko odchrząknąć trzeba było. Tyle że pulsoksymetr jakoś zbyt blisko 90 zamiast 95 pokazuje już trzeci dzień… Byłoby dużo łatwiej to ocenić, gdyby obejrzał i osłuchał cię lekarz. Nic z tych rzeczy. Zostaje teleporada i opieka bliskich. Dodatni wynik przychodzi dosłownie w piątek przed Świętami. Teleporada za teleporadą. Rodzinny, opieka nocna, pogotowie. Każdy odbija piłeczkę do kolejnego. Gorączkę zbijamy praktycznie co 6 godzin, faszerujemy witaminami, suplementami, wjechały nawet amanty i bańki - zero efektu. Tele-lekarz sugeruje, żeby może jednak po karetkę. Na pogotowiu mówią, że saturacja 90 to wspaniała saturacja („że takich nie zabierają”), żeby rodziców rodzinny obejrzał. Rodzinny, że on nie może, bo kwarantanna. I tak w kółko. Tata bardzo słaby, ale w miarę stabilny, dużo śpi, ale jakby już najgorsze się przełamało. Mama zaczyna mieć majaki, problemy z komunikacją, ale nie chce do szpitala za żadne skarby – „wolę umrzeć w domu”. Saturacja spada. (Do tej pory zdarza mi się obudzić w nocy, bo przyśni mi się pikanie pulsoksymetru). Po długiej walce udaje nam się wymusić na mamie jako takie przytaknięcie na wezwanie karetki. Ewidentnie próbują nas zbyć, że niby to nie brzmi aż tak źle … (wszędzie w mediach cisną, żeby nie czekać za długo, żeby dzwonić jak spadnie poniżej 95). Udaje się, o dziwo nawet okazuje się, że wcale nie musieliśmy czekać 4 godziny, tylko ledwie pół. Zabierają mamę do tymczasowego. Tata był wystarczająco stabilny, żeby dochorowywać w domu.

                Mama spędziła w szpitalu dwa tygodnie, większość tego czasu pod tlenem. Było jej bardzo ciężko, głównie psychicznie. Paniczny lęk przed szpitalem musiał stawić czoła osamotnieniu w otoczeniu przez ludzi „bez twarzy”, w skafandrach . Dzięki apelowi na fejsbuku udało się znaleźć kilka dobrych dusz, które choćby dobrym słowem starały się wesprzeć mamę. My mogliśmy co najwyżej próbować dzwonić i zawieźć do szpitalnej portierni wodę i owoce.

                No było grubo, nie będę oszukiwać. Ogromny stres, zmęczenie – wszystkiego tego świadkiem były zamknięte w sumie miesiąc na kwarantannie dzieci. W dużej mierze zostawione same sobie, telewizji, graniu; nie wiem na ile świadome powagi sytuacji. Policja przychodziła ich sprawdzać codziennie. Autentyczny domowy oddział zamknięty. Telefony rodziny i znajomych, wszyscy bardzo się martwili. Każdego trzeba poinformować, uspokoić pomimo własnych obaw. W międzyczasie tata staje się ozdrowieńcem, obdzwaniamy przychodnie, żeby ogarnąć pokowidowe badania zlecone na cito (jako ciekawostkę dodam, że jedno z nich odbędzie się 8 czerwca, czyli ponad dwa miesiące po chorobie :P). Mama wychodzi ze szpitala 20 kwietnia. Najgorsze za nami…

                Piszę najgorsze, bo cholerstwo niestety dosyć mocno odbiło się na mamie, chodzi głównie o tematy z pamięcią, orientacją. Mówią, że to powoli przejdzie, ale wymaga czasu, że te pokowidowe „dziury” utrzymują się dosyć długo. Pozostaje tego się trzymać i rozwiązywać krzyżówki 😉.

                Jak na złość (bo chciałam właśnie pierdyknąć jakieś optymistyczne zakończenie) właśnie zaczął mi gorączkować Franek :( Kończę zatem nutką typowego mamowego lęku... Zdrowia, zdrowia, i jeszcze raz zdrowia nam wszystkim!

 

Poniżej kilka snapszotów z czasów już pokowidowych. Trochę się też wydarzyło:


                        Koncert Bajek :)                           


Domowa uprawa Franka:


Rebus Jaśka (nagroda dla tego, co odgadnie)


Spacer ścieżką Prehod:

Czarna dziura na Perehodzie:

Pierwsza wycieczka po choróbsku:

Saski:

Komunia Ali:

Bobrówka

Jeden z prezentów na dzień mamy :)


i kolejne dobrości:)


Komunia Jaśka :)

Rodzeństwo na tejże komunii (część - całości na jednym nie ochwycisz :)


Pierwsza wycieczka z nocką i grillem - Janów :)

Domek w Almaturze (polecamy)

                                                


W drodze do Uroczyska Kruczek:

Jaśkowe przełamywanie lęków - level hard zakończony sukcesem:

Esencja dobrostanu :)







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz