(wpis niedzieciowy, raczej autorski refleksyjny bełkot ;)
Skłamałabym, gdybym powiedziała…
Czy ktokolwiek z tu obecnych dotrwał do dnia obecnego nie
używając nigdy w życiu (chociażby przy okazji udziału w rozmowie rekrutacyjnej)
słynnego „szybko się uczę”?
Przyznam, że sama nie raz, nie dwa, kierowana takim czy
innym życiowym czelendżem, próbując zachować pewność siebie w głosie
oświadczałam, że właśnie „szybko się uczę/przyswajam nową wiedzę/umiejętności/przystosowuję
się do nowych warunków” lub inne pokrewne temu blabla. Dzisiaj, mając na
barkach czterdzieści ledwie minus cofam to wszystko (mam nadzieję, że mnie nie
zwolnią ;) i mówię wszem i wobec że to wszystko gje prawda. Tak naprawdę już od
dłuższego czasu mam potrzebę przyznania się do tego (chyba nawet bardziej sama
przed sobą) i wcale nawet nie chodzi o to, że kiedyś szybko ogarniałam, tylko z
wiekiem ta zdolność osłabła. Nie, serio, ze mną zawsze tak było, tylko dopiero
teraz jestem w stanie na to spojrzeć z odpowiedniej perspektywy czasu.
Zaakceptować to? Trudno…może raczej
trochę oswoić.
Dopiero teraz uczę się, że…
dzieci to dzieci, a nie
„dorośli”. Że nie od razu młody człowiek (nawet już taki ośmioletni) potrafi
wsypać do miseczki odpowiednią ilość kornflejksów, umyć szklankę po herbacie,
ułożyć ciuchy w szafie, pamiętać zawsze o spuszczeniu wody w kibelku, wyczuć
umiar w pałaszowaniu słodyczy/oglądaniu bajek, ubrać się odpowiednio do pogody,
złożyć życzenia z okazji urodzin lub dnia Babci/Dziadka, przypomnieć sobie,
gdzie zostawił okulary, albo że trzeba je od czasu do czasu przetrzeć, żeby
świat nie przypominał jednej wielkiej szarej mgły (btw - przecież to w niczym
nie przeszkadza). Że wszystkich tych rzeczy dzieci uczą się stopniowo, nie
skokowo, a jedyną rolą nas – ”dorosłych” jest właśnie sprzątanie tych
cholernych kornflejksów, pokazywanie kolejny raz jak się domywa szklankę, spuszczanie
wody bez robienia o to awantury, lub powtórzeniem po raz pięćset
siedemdziesiąty siódmy, że „w domu to weź przebierz się z dżinsów w jakieś
dresiki, będzie ci wygodniej”. Wyrzucanie z siebie skumulowanych nerwów,
wywlekanie, porównywanie, ględzenie NIE DZIAŁA. Wszystko to jedynie wprowadza
pato klimat i paraliżuje dzieciaki przy kolejnej okazji ogarnięcia
kornflejksów, ciuchów lub innej codziennej czynności.
Dopiero teraz uczę się, że…
kocham tańczyć. Od małego
ciągnęło mnie w tę stronę, zabrakło trochę okazji i konsekwencji. Za małolata
imponowała mi Sylwucha tańcząca w Kaniorowej (próbowałam nawet się tam wkręcić,
ale byłam już „za stara”). Jako nastolatka, już nieco bardziej świadomie,
zainspirowana kolegą z obozu, zahaczyłam się do klubiku osiedlowego na tzw. electric
boogie. Doszło nawet do tego, że robiłam mega wygięte freezy i zaczęłam uczyć
kręcić się na głowie. Nic nie odda tego klimatu, kiedy razem z ekipą jechaliśmy
autokarem na zawody, kiedy komuś „z naszych” udawało się przejść do kolejnego
etapu, kiedy zwyczajnie jaraliśmy się przygotowaniami i udziałem w
eliminacjach. Skończyło się. Mniej więcej z końcem liceum, głównie ze względów
zdrowotnych. Wtedy myślałam, że to już nie wróci. Kilka lat później we
Wrocławiu nieśmiałym krokiem wpadłam na zajęcia z poppingu (w ramach podróży
sentymentalnej). Chwilę później doszedł hip-hop, locking i wyjazd na obóz taneczny (tak tak, taki obóz
dla nastolatków, ja miałam wtedy jedyne 27:P). Nigdy w tak krótkim czasie nie
udało mi się tyle śmiać, tyle tańczyć, mieć takich zakwasów i płakać ze
zmęczenia. Jedno z top ten życiowych wspomnień. Potem nadszedł czas „wylęgu”,
więc siłą rzeczy nastąpiła przerwa. Próbowałam powrotu owszem… pamiętam nawet
jak między jednym karmieniem a drugim usiłowałam gibać się na hip hopie w
jakimś klubiku dla kobiet na Czubach, ale jednak zabrakło sił. Znowu myślałam,
że to koniec. Płakałam. I znowu powtórka z rozrywki – mija parę lat, dzieci
odrastają od dywanu, a ja znajduję w Warszawie „moje” klimaty taneczne. Już
naprawdę czuję że odstaję wiekowo, ale mimo to uparcie to chrzanię i ćwiczę
popy u Shineya, locki u Diany. Potem cholerny lockdown… przeprowadzka… teraz to
już na pewno koniec. W tym wieku to już się nie zaczyna. Już pora osiąść,
ustabilizować się, spierdzieleć dostojnie 😉 Haha! Do czasu… kiedy wpadł mi w oko hip-hop
30+ No i co? Gibię się dalej, i nikt ani
nic (dopóki kolana na amen nie wysiądą) mnie od tego nie powstrzyma. Mało tego
- wbiłam się też na popping (przepraszam za zawyżanie średniej wieku, ale
żądność endorfin jest silniejsza, poza tym jeszcze mnie nie wygonili) i kto
wie, czy jak nie ruszy grupa lockingowa, też się nie wproszę. Krótko mówiąc -
wiem jedno: coś w tym musi być, że przez tyle lat taniec do mnie wraca, a może
raczej ja do niego. Czy to muzyka, która tak fajnie wchodzi w ciało? Czy to
uczucie przynależności do grupy ludzi, którzy czują to samo? Czy to endorfiny z
ciała, które kocha ruch, a na co dzień jest uwięzione w korpo klepaniu? Pewnie
wszystko po trochu. Franek ostatnio zapytał mnie, co bym zrobiła, gdybym mogła
cofnąć się do czasu nastolatka. Powiedziałam, że zrobiłabym wszystko, żeby
wkręcić się w taniec, że pewnie bym poszła na animatora kultury, cokolwiek,
byle związać z tańcem jakoś swoją przyszłość. Well, next time :P A póki co gibię ilę mogę.
O takich „dopiero teraz uczę się,
że…” mogłabym napisać kilkanaście stron, ale nawet ja nie będę w stanie
przebrnąć przez taką lekturę. Uczę się, że podróże (nawet te Krasnobrodu) są
bezcenne: bo każda wyprawa czegoś uczy (nawet, jeśli jest to masakrycznie
śmierdzący pobyt w pokojach u Krysi – jak nalać wodę do czajnika w zlewie tak
małym, że ledwo mieści się w nim dłoń), nigdy nie wiesz, jaką niespodziankę ma
dla ciebie dzisiaj los (w poniedziałek moje chłopaki posunęły swoje pierwsze
szusy na nartach; dzisiaj w obskurniutkim, jednakowoż pysznym zamojskim barku,
dostaliśmy ot tak z czapy cztery wypaśnie czekoladki – jedna była z kwiatkiem,
jak bum cyk cyk). Jedne wyprawy o takie szaro bure, inne bardziej spektakularne,
z przygodami, jak choćby nasz trip do Kotliny Kłodzkiej rozpoczęty samochodem
wciąganym na lawetę, a kończący się powalającymi widokami w Skalnym Mieście. I
wiadomo – worka złota na to nie mamy – mimo to warto od czasu do czasu wyłączyć
przezornego zgreda i pozwolić sobie na kilometry w tę czy inną stronę. Czasem
chociażby po to, żeby za kimś lub za czymś zatęsknić…
Nadal uczę się, trzeba nie lada
gimnastyki psychologicznej / intelektualnej / uczuciowej / społecznej / żeby po
latach bycia razem, nadal chcieć naprawdę razem być. W sensie tak naprawdę być,
a nie tylko rezydować na tych samych metrach kwadratowych. Że kiedy odfruwają pierwsze
motyle, a zaczyna włazić z buciorami monotonia codziennych obowiązków,
dodatkowo tu i ówdzie pojawiają się brand new fałdy/zmarszczki lub jak grzyby
po deszczu „nowe” dziwne przyzwyczajenia – bywa ciężko wykrzesać z siebie ten
szczery uśmiech, pieszczotę, a łatwo zapomnieć, że przytulanie ma tę moc. Dolep
do tego rodzicielską obawę o młode – tu i teraz, żeby były zdrowie, i tak w
ogóle, jak sobie w życiu poradzą – strach przed utratą pracy, inflację,
wiadomości o miskach ryżu, Putinie – mieszanka stresogenna i antyfrodyzjak
gotowy. Sztuką jest po – nastu /- dziesięciu latach razem znaleźć czas i
energię na poszukanie jakiegoś zapomnianego dawno motyla. Może i jest już
starawy i aż tak skrzydełkami nie trzepie, ale w końcu to dalej nasz motyl.
Romantyczny (a choćby nawet i zbereźny, czemu nie) liścik? Krótka wycieczka
tylko we dwoje? A może świeże kwiaty i świece na stole – ot tak, z
niespodzianki? Pierdoły nie? Jednak ziarenka cukru to nie wszystko. Nawet do
słodkich naleśników potrzeba jest odrobina soli. Szczera rozmowa, czasami nawet
bolesna – takie emocjonalne ulanie na bieżąco niestety jest konieczne - lepiej
tak, niż te bóle i żółcie chować do wora, żeby potem siebie lub kogoś w tym nagle
bez orientu utopić (wybije tak czy inaczej, kwestia czasu i mocy). Nie jest to
łatwe i czasami sama nie mam wyczucia jak ulać w sposób cywilizowany, ale tak
jak wspomniałam - nadal się uczę, uczymy… z jakim efektem, czas pokaże.
Dobijając do końca mojego
przydługiego wynurzenia, dopiero od niedawna uczę się też, że wielkie znaczenie
(i na ciało i na psyche) ma to, co w siebie wrzucam. Od ponad roku codziennie
rano zasuwam sałatki i ogólnie staram się jako tako mieć uważność na to co i
ile jem (owsianki, chrupkie pieczywo, mniejsze porcje itp). Na „szaleństwa” w
postaci zapiekanek, czipsów czy piwa pozwalam sobie tylko w weekend. I owszem,
udało mi się stracić te 17 kilo, ale dobrze wiem, a moje ciało odczuwa, że te
„łikendziki” nic dobrego nie wnoszą. Kac (nie tylko po piwie - moje ciało cierpi
też po bombardowaniu bułowo-serowym), wyrzuty sumienia, że znowu złe nawyki dla
młodych ( i jeszcze pal licho ten ser, ale to piwo… ) Moim celem na ten rok
będzie zbalansowanie „postnych pon-pt” z „hulaj dusza piekła nie ma weekendami”
i przekwalifikowaniem alko na tylko i wyłącznie prawdziwie okazje (czytaj:
weekend NIE jest okazją). Weekend jest do odpoczynku, nie trucia. Tak, trucia,
bo właśnie zwykle struta się czuję, fizycznie i psychicznie w poniedziałek
rano. Za stara już na to jestem, serio - moje ciało rządzi się innymi zasadami
niż 20 lat temu. Czas się ogarnąć i naprawdę zadbać o to, czym ten piec pali. A
ja nie chcę już palić śmieciami, bo zwyczajnie śmierdzi.
Nie uczę się szybko – przeciwnie,
stale czuję się opóźniona w życiowych ogarach i rozkminach. Czasem czuję się,
jakbym kulawie próbowała nadążać za ogarniętymi pędzącymi życiowo rówieśnikami.
Tak mam, no cóż poradzić. Nie każdy jest sprinterem, nie każdy ma ochotę brać
udział w wyścigu. Ja z tych truchtaczy nauk życiowych. Houk!
Drugi dzień na stoku:
Warunki warunkami - sałatka musi być:
Docierając nad Stawy Echo:
I nad Stawami:
Kościołek na wodzie - Zwierzyniec:
Głodne dzieci:
Muzeum w Zamościu - według chłopaków takie same talerze ma pani Krysia :P
Wyżej wspomniane czekoladki w Odlocie: