chłopaki

chłopaki

piątek, 18 lutego 2022

Skłamałabym, gdybym powiedziała...

 (wpis niedzieciowy, raczej autorski refleksyjny bełkot ;)


Skłamałabym, gdybym powiedziała…

Czy ktokolwiek z tu obecnych dotrwał do dnia obecnego nie używając nigdy w życiu (chociażby przy okazji udziału w rozmowie rekrutacyjnej) słynnego „szybko się uczę”?

Przyznam, że sama nie raz, nie dwa, kierowana takim czy innym życiowym czelendżem, próbując zachować pewność siebie w głosie oświadczałam, że właśnie „szybko się uczę/przyswajam nową wiedzę/umiejętności/przystosowuję się do nowych warunków” lub inne pokrewne temu blabla. Dzisiaj, mając na barkach czterdzieści ledwie minus cofam to wszystko (mam nadzieję, że mnie nie zwolnią ;) i mówię wszem i wobec że to wszystko gje prawda. Tak naprawdę już od dłuższego czasu mam potrzebę przyznania się do tego (chyba nawet bardziej sama przed sobą) i wcale nawet nie chodzi o to, że kiedyś szybko ogarniałam, tylko z wiekiem ta zdolność osłabła. Nie, serio, ze mną zawsze tak było, tylko dopiero teraz jestem w stanie na to spojrzeć z odpowiedniej perspektywy czasu. Zaakceptować to?  Trudno…może raczej trochę oswoić.

Dopiero teraz uczę się, że…

dzieci to dzieci, a nie „dorośli”. Że nie od razu młody człowiek (nawet już taki ośmioletni) potrafi wsypać do miseczki odpowiednią ilość kornflejksów, umyć szklankę po herbacie, ułożyć ciuchy w szafie, pamiętać zawsze o spuszczeniu wody w kibelku, wyczuć umiar w pałaszowaniu słodyczy/oglądaniu bajek, ubrać się odpowiednio do pogody, złożyć życzenia z okazji urodzin lub dnia Babci/Dziadka, przypomnieć sobie, gdzie zostawił okulary, albo że trzeba je od czasu do czasu przetrzeć, żeby świat nie przypominał jednej wielkiej szarej mgły (btw - przecież to w niczym nie przeszkadza). Że wszystkich tych rzeczy dzieci uczą się stopniowo, nie skokowo, a jedyną rolą nas – ”dorosłych” jest właśnie sprzątanie tych cholernych kornflejksów, pokazywanie kolejny raz jak się domywa szklankę, spuszczanie wody bez robienia o to awantury, lub powtórzeniem po raz pięćset siedemdziesiąty siódmy, że „w domu to weź przebierz się z dżinsów w jakieś dresiki, będzie ci wygodniej”.  Wyrzucanie z siebie skumulowanych nerwów, wywlekanie, porównywanie, ględzenie NIE DZIAŁA. Wszystko to jedynie wprowadza pato klimat i paraliżuje dzieciaki przy kolejnej okazji ogarnięcia kornflejksów, ciuchów lub innej codziennej czynności.

Dopiero teraz uczę się, że…

kocham tańczyć. Od małego ciągnęło mnie w tę stronę, zabrakło trochę okazji i konsekwencji. Za małolata imponowała mi Sylwucha tańcząca w Kaniorowej (próbowałam nawet się tam wkręcić, ale byłam już „za stara”). Jako nastolatka, już nieco bardziej świadomie, zainspirowana kolegą z obozu, zahaczyłam się do klubiku osiedlowego na tzw. electric boogie. Doszło nawet do tego, że robiłam mega wygięte freezy i zaczęłam uczyć kręcić się na głowie. Nic nie odda tego klimatu, kiedy razem z ekipą jechaliśmy autokarem na zawody, kiedy komuś „z naszych” udawało się przejść do kolejnego etapu, kiedy zwyczajnie jaraliśmy się przygotowaniami i udziałem w eliminacjach. Skończyło się. Mniej więcej z końcem liceum, głównie ze względów zdrowotnych. Wtedy myślałam, że to już nie wróci. Kilka lat później we Wrocławiu nieśmiałym krokiem wpadłam na zajęcia z poppingu (w ramach podróży sentymentalnej). Chwilę później doszedł hip-hop, locking  i wyjazd na obóz taneczny (tak tak, taki obóz dla nastolatków, ja miałam wtedy jedyne 27:P). Nigdy w tak krótkim czasie nie udało mi się tyle śmiać, tyle tańczyć, mieć takich zakwasów i płakać ze zmęczenia. Jedno z top ten życiowych wspomnień. Potem nadszedł czas „wylęgu”, więc siłą rzeczy nastąpiła przerwa. Próbowałam powrotu owszem… pamiętam nawet jak między jednym karmieniem a drugim usiłowałam gibać się na hip hopie w jakimś klubiku dla kobiet na Czubach, ale jednak zabrakło sił. Znowu myślałam, że to koniec. Płakałam. I znowu powtórka z rozrywki – mija parę lat, dzieci odrastają od dywanu, a ja znajduję w Warszawie „moje” klimaty taneczne. Już naprawdę czuję że odstaję wiekowo, ale mimo to uparcie to chrzanię i ćwiczę popy u Shineya, locki u Diany. Potem cholerny lockdown… przeprowadzka… teraz to już na pewno koniec. W tym wieku to już się nie zaczyna. Już pora osiąść, ustabilizować się, spierdzieleć dostojnie 😉 Haha! Do czasu… kiedy wpadł mi w oko hip-hop 30+ No i  co? Gibię się dalej, i nikt ani nic (dopóki kolana na amen nie wysiądą) mnie od tego nie powstrzyma. Mało tego - wbiłam się też na popping (przepraszam za zawyżanie średniej wieku, ale żądność endorfin jest silniejsza, poza tym jeszcze mnie nie wygonili) i kto wie, czy jak nie ruszy grupa lockingowa, też się nie wproszę. Krótko mówiąc - wiem jedno: coś w tym musi być, że przez tyle lat taniec do mnie wraca, a może raczej ja do niego. Czy to muzyka, która tak fajnie wchodzi w ciało? Czy to uczucie przynależności do grupy ludzi, którzy czują to samo? Czy to endorfiny z ciała, które kocha ruch, a na co dzień jest uwięzione w korpo klepaniu? Pewnie wszystko po trochu. Franek ostatnio zapytał mnie, co bym zrobiła, gdybym mogła cofnąć się do czasu nastolatka. Powiedziałam, że zrobiłabym wszystko, żeby wkręcić się w taniec, że pewnie bym poszła na animatora kultury, cokolwiek, byle związać z tańcem jakoś swoją przyszłość. Well, next time :P A póki co gibię ilę mogę.

O takich „dopiero teraz uczę się, że…” mogłabym napisać kilkanaście stron, ale nawet ja nie będę w stanie przebrnąć przez taką lekturę. Uczę się, że podróże (nawet te Krasnobrodu) są bezcenne: bo każda wyprawa czegoś uczy (nawet, jeśli jest to masakrycznie śmierdzący pobyt w pokojach u Krysi – jak nalać wodę do czajnika w zlewie tak małym, że ledwo mieści się w nim dłoń), nigdy nie wiesz, jaką niespodziankę ma dla ciebie dzisiaj los (w poniedziałek moje chłopaki posunęły swoje pierwsze szusy na nartach; dzisiaj w obskurniutkim, jednakowoż pysznym zamojskim barku, dostaliśmy ot tak z czapy cztery wypaśnie czekoladki – jedna była z kwiatkiem, jak bum cyk cyk). Jedne wyprawy o takie szaro bure, inne bardziej spektakularne, z przygodami, jak choćby nasz trip do Kotliny Kłodzkiej rozpoczęty samochodem wciąganym na lawetę, a kończący się powalającymi widokami w Skalnym Mieście. I wiadomo – worka złota na to nie mamy – mimo to warto od czasu do czasu wyłączyć przezornego zgreda i pozwolić sobie na kilometry w tę czy inną stronę. Czasem chociażby po to, żeby za kimś lub za czymś zatęsknić…

Nadal uczę się, trzeba nie lada gimnastyki psychologicznej / intelektualnej / uczuciowej / społecznej / żeby po latach bycia razem, nadal chcieć naprawdę razem być. W sensie tak naprawdę być, a nie tylko rezydować na tych samych metrach kwadratowych. Że kiedy odfruwają pierwsze motyle, a zaczyna włazić z buciorami monotonia codziennych obowiązków, dodatkowo tu i ówdzie pojawiają się brand new fałdy/zmarszczki lub jak grzyby po deszczu „nowe” dziwne przyzwyczajenia – bywa ciężko wykrzesać z siebie ten szczery uśmiech, pieszczotę, a łatwo zapomnieć, że przytulanie ma tę moc. Dolep do tego rodzicielską obawę o młode – tu i teraz, żeby były zdrowie, i tak w ogóle, jak sobie w życiu poradzą – strach przed utratą pracy, inflację, wiadomości o miskach ryżu, Putinie – mieszanka stresogenna i antyfrodyzjak gotowy. Sztuką jest po – nastu /- dziesięciu latach razem znaleźć czas i energię na poszukanie jakiegoś zapomnianego dawno motyla. Może i jest już starawy i aż tak skrzydełkami nie trzepie, ale w końcu to dalej nasz motyl. Romantyczny (a choćby nawet i zbereźny, czemu nie) liścik? Krótka wycieczka tylko we dwoje? A może świeże kwiaty i świece na stole – ot tak, z niespodzianki? Pierdoły nie? Jednak ziarenka cukru to nie wszystko. Nawet do słodkich naleśników potrzeba jest odrobina soli. Szczera rozmowa, czasami nawet bolesna – takie emocjonalne ulanie na bieżąco niestety jest konieczne - lepiej tak, niż te bóle i żółcie chować do wora, żeby potem siebie lub kogoś w tym nagle bez orientu utopić (wybije tak czy inaczej, kwestia czasu i mocy). Nie jest to łatwe i czasami sama nie mam wyczucia jak ulać w sposób cywilizowany, ale tak jak wspomniałam - nadal się uczę, uczymy… z jakim efektem, czas pokaże.

Dobijając do końca mojego przydługiego wynurzenia, dopiero od niedawna uczę się też, że wielkie znaczenie (i na ciało i na psyche) ma to, co w siebie wrzucam. Od ponad roku codziennie rano zasuwam sałatki i ogólnie staram się jako tako mieć uważność na to co i ile jem (owsianki, chrupkie pieczywo, mniejsze porcje itp). Na „szaleństwa” w postaci zapiekanek, czipsów czy piwa pozwalam sobie tylko w weekend. I owszem, udało mi się stracić te 17 kilo, ale dobrze wiem, a moje ciało odczuwa, że te „łikendziki” nic dobrego nie wnoszą. Kac (nie tylko po piwie - moje ciało cierpi też po bombardowaniu bułowo-serowym), wyrzuty sumienia, że znowu złe nawyki dla młodych ( i jeszcze pal licho ten ser, ale to piwo… ) Moim celem na ten rok będzie zbalansowanie „postnych pon-pt” z „hulaj dusza piekła nie ma weekendami” i przekwalifikowaniem alko na tylko i wyłącznie prawdziwie okazje (czytaj: weekend NIE jest okazją). Weekend jest do odpoczynku, nie trucia. Tak, trucia, bo właśnie zwykle struta się czuję, fizycznie i psychicznie w poniedziałek rano. Za stara już na to jestem, serio - moje ciało rządzi się innymi zasadami niż 20 lat temu. Czas się ogarnąć i naprawdę zadbać o to, czym ten piec pali. A ja nie chcę już palić śmieciami, bo zwyczajnie śmierdzi.

Nie uczę się szybko – przeciwnie, stale czuję się opóźniona w życiowych ogarach i rozkminach. Czasem czuję się, jakbym kulawie próbowała nadążać za ogarniętymi pędzącymi życiowo rówieśnikami. Tak mam, no cóż poradzić. Nie każdy jest sprinterem, nie każdy ma ochotę brać udział w wyścigu. Ja z tych truchtaczy nauk życiowych. Houk!


                         Drugi dzień na stoku:


                            Warunki warunkami - sałatka musi być:

    

                            Docierając nad Stawy Echo:

    

                            I nad Stawami:

    

                        Kościołek na wodzie - Zwierzyniec:

    

                                        Głodne dzieci:

    

                        Muzeum w Zamościu - według chłopaków takie same talerze ma pani Krysia :P


    

                                                Wyżej wspomniane czekoladki w Odlocie:



                             


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz