Wspomnieć o tym nie umiem, choć
lepiej byłoby, by z pamięci wyleciało. A może nie. Taki znak,
przestroga, mała czerwona lampka, która zawsze powinna się tlić w
głowie każdego rodzica.
Gorączka. Jak wiele innych u
małolatów. Wysoka, i jakoś słabo się zbija. Pojedyńczy paw,
brak apetytu, żadnych innych objawów. Na niedzielnej wizycie
domowej pani pediatra przypisuje złą dawkę ibuprofenu, przez co
przez następne 2 dni temperatura zbija się bardzo słabo i wraca
już po 3-4 godzinach. Badanie moczu na cito czyste (to zawsze nasza
pierwsza panika, w przypadku Franka). Zaczynamy świrować, babcia już
na miejscu. Upieram się na własną rękę zrobić cholerne CRP.
Dalej mam w pamięci, jak Jaśka brała salmonella, i jakoś tak
naprawdę od samego początku człowiek miał przeczucie, że to coś
innego, niż ta zwykła dzieciowa gorączka. Lekarze sceptycznie
patrzyli, jak na przewrażliwionego rodzica. Ale ty czujesz. Czujesz,
że tracisz kontrolę, i zdrowie...życie... twojego dziecka zależy
od kogoś innego. Szukasz pomocy.
CRP pobrane, czekamy na wynik. Ja i Kot
w pracy, Fran z babcią, która łapie na termometrze 40. Wymięka.
Ja też. Ze łzami 2 oczach mówię szefowej, że muszę wziąć L4,
jadę do domu przy każdej przesiadce paląc papierosa. Wysiadam,
dzwoni Kot "nie musisz jechać, spada już". I tak zostaję,
to oczywiste.
Wizyta, pani doktor kieruje nas do
szpitala. Tak naprawdę "uff", choć nikt nie lubi do
szpitala z dzieckiem. Pakowanie. Jedziemy. Izba przyjęć, szereg
najróżniejszych badań (w tym USG i RTG), w międzyczasie gorączka
znowu zapikowała i młody dostał "zbijacza". Nigdzie nic nie widać. Żadnej przyczyny. Pierwsza
pielęgniarka na naszej drodze szerze zdziwiona, że wedle
skierowania "ktoś chce dziecko do szpitala wsadzić".
Powód lichy – gorączka nieznanego pochodzenia". Żaden tam
bezdech, atak padaczkowy, ani i ołówek/lizak/patyk wbity w oko,
żadne typowo rotawirusowe biegunko-wymioty. No gorączkę ma, zdarza
się przecież. Na opakowaniu ibumo i paraceto-zbijaczy piszą, ze po
3 lub 5 nawet dobach jak się utrzymuje, to wtedy do lekarza. A
jakże... nie chcę nawet myśleć.
Cały czas na izbie, Fran zasnął na
rękach, czekamy w kolejce do któregoś etapu kwalifikacji na oddział
pediatryczny. Kot wisi na infolinii medicoweru usiłując wymusić
szybsze uzyskanie wyniku pobranego rano CRP. Ni chuchu, czekamy. Kotu
dzwoni telefon, słyszę co powtarza, żeby zapisać. Wyniki...CRP
380.......) przestałam słuchać. Serce mi stanęło, zaczęłam
płakać, histeryzować chyba też trochę.
Zbyt detalicznie podeszłam do tematu.
Od samego pisania podeszło mi tętno. Streszczę maksymalnie (czyli
do minimum:).
Franek był w szpitalu 2 tygodnie Gorączkował do
40 stopni przez 10 dni. Od samego początku wszystko wskazało na
bardzo ciężką w przebiegu infekcję bakteryjną. Na odzdziale od
razu dostał dożylnie antybiotyk o szerokim spektrum działania.
"Stan septyczny", cały czas mam w pamięci słowa pani
pediatry na oddziale (Marzka, to o tej pani doktor Ci mówiłam:).
Po 3 dniach temperatura dalej wraca,
pani doktor zaniepokojona, robi kolejne kontrolne USG/RTG (żeby
wykluczyć wyrostek). Wychodzi płyn w opłucnowej. W tłumaczeniu
dla rodzicielskich laików – zapalenie płuc. Bomba. Panika.
Dołączają drugi antybiotyk. Strach "a co jeśli to nie tylko
to". Kolejne czekanie w zbijaniu gorączki. Na szczęście po 3
dobach temperatura zaczyna powoli ustępować. Dziecko ma kroplówki
8 razy na dobę, przy każdej, absolutnie każdej akcji
podłączania/odłączania płacze rzewnymi łzami, jeszcze bardziej
zdzierając sobie gardło. Inne dzieci szybko się przyzwyczajają i
wiedzą, że to nie boli. Franek płacze za każdym razem.
-Papieros-
Dochodzimy do siebie. Fran jest tak
pozytywny, jak tylko pozytywne może być dziecko, które siedzi w
szpitalu. Spanie na pryczy obok zaczyna być naprawdę wygodne, kawa
z automatu – pyszną chwilą wytchnienia w strachu szpitalnym.
Poznaję pielegniarki, uczę się "obsługi" każdej z
osobna. Wszystkie są ludźmi. Na oddziale rotacja, cały czas
trafiają nowe dzieci. Mamy nawet aferę z jedną taką silikownową
rzęsistą, przez którą to na oddział zawitała policja (tak
naprawdę nie wiem o co chodziło, ale dzięki przeszklonym szybom na
całym dziale, wszyscy mogli bez fonii podpatrywać całą zadymę:P).
Zdrowiejemy. Wychodzimy. Przeszczęsiwi. Wracamy do domu, w którym
czeka świeżo skręcone piętrowe łóżko. (123)
Całe clue (sedno) tego emocjonalnego
wspomnienia jak takie, żebyście nigdy nie dali sobie zagłuszyć
własnej intuicji. Nie tylko do rodziców. Czasem po prostu tak jest,
że czujesz, że musisz coś więcej. Że ktoś bardziej niż
kiedykolwiek potrzebuje Twojej pomocy. Że dzieje się coś więcej,
niż zwykła gorączka małolata, która przechodzi po 5 dobach.
Pierwszego wieczora na oddziale
przyszła do nas pani doktor, któr nas przyjmowała. Fran spał.
Powiedziała z uśmiechem "dobrze, że przyjechaliście.
Gdybyście zostali w domu, moglibyście.... spojrzała mi w oczy –
moglibyście nie dać rady". To była 3. doba.
Tak się to zaczęło. Pierwsze gorączkowe spanie w domu:
3 dni póżniej: pierwsze śniadanie na niekłanskiej pediatrii:
Kącik zabaw, którego wszyscy się bali (bo przecież w szpitalu to wszędzie pełno bakterii i wirusów). Myłam młodemu ręce po każdej zabawie tam, to był dla niego jedyny plac zabaw):
Z ciekawostek - jakie "ładunki" zwykną zostawiać pacjenci w szpitalu ;)
Któraśtam doba...
Pierwsze 13 godzin bez gorączki. Radość na maska:
No teraz to już jestem taki chojrak, że zakruszę prześcieradło całą paczką oblatów (okrągłych andrutów - dla tych z naszych czasów :)
Dostał nawet rybki z pepco, z cholernie wpieniającą muzyczką...
Kreatywność rodzicielska, czyli dwa mega syper karimato-tunele....
A teraz kochana gorączko, pocałuj nas wszysktich w dupę :D
Zagadka dla Frana: co to jest?
Myśli, myśli, marszczy czoło;
- Czioteczka do cornflejksów!
No dobra matka, weź mnie stąd już zabierz. Mam dość tego wenflona.
Matulu moja, ile jeszcze zastosowań tej szpitalnej gry wymyślisz?
Może ją po prostu spalmy i idźmy do domu?
;)
Big come back :D
Bardzo dobry wpis. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń