chłopaki

chłopaki

sobota, 31 maja 2014

Jasia twory zdaniowe - początek

Jedziemy tramwajem. Jasiek przygląda się tabliczce z numerem i trasą linii nr 9:

Jaś: Dziewiątka ma pupę.
Ja:  Dziewiątka ma pupę? A gdzie?
Jaś (z konspiracyjnym uśmiechem): Pod buzią... Widziałem...

W tymże samym tramwaju:

- Widziałem potwora. Był czerwony... red. Za oknem. 



Ze specjalną dedykacją dla Ewy :)


sobota, 24 maja 2014

Don't panic

   Taki tytuł posta chodził mi po głowie przez cały poranek. W ciągu dnia dane mi było porzucić ten pomysł (w napadzie paniki ofkors...), ale koniec końców - jak sami widzicie - przy opcji "don't panic" pozostałam. Postaram się nakreślić niezdarnie o co kaman.
   Należę do osób kierujących się często słowami, że "lepiej jest się miło zaskoczyć, niż przykro rozczarować". Dzięki temu podejściu oszczędzam sobie zaskoczenia płynącego z życiowych wpadek, psikusów, porażek... jak zwał tak zwał. Drugą stroną tego medalu jest jednak fakt, że często zamartwiam się i stresuję na wyrost, zanim jeszcze cokolwiek wiadomo na pewno. Nie dość, że dołujący i nerwowy klimat wyżera mnie od środka, to - co jeszcze gorsze - udziela się też moim najbliższym. Czasami zupełnie niepotrzebnie. A nawet jeśli potrzebnie, to i tak to nic nie daje - jest wtedy po prostu więcej, dłużej stresująco i depresyjnie. No ale do rzeczy.
   Od ponad tygodnia Franek był bardziej marudny. Źle sypiał, marudził w dzień, i średnio pomagały typowe sposoby uspokajania, łagodzenia bólu itp. Zwalaliśmy oczywiście wszystko na zęby, bo też i ślinił się upiornie. Zbliżał się już czas kontroli jego badań, a on zaczął też gorączkować - zdecydowaliśmy zrobić więc badania jak najszybciej. I niech mnie ktoś w łeb kopnie, jeśli to nie jakaś babska intuicja, ale dostałam telefon z luzmedu, że jest infekcja. No i Mada w ryk. Że znowu szpital, badania, katowanie, że dlaczego po tak krótkim czasie ustrojstwo wraca. Papierochy na balkonie i czekanie na kolejny dzień, kiedy to mieliśmy się zgłosić do pediatry. I świadomość, że i tak trzeba prawie tydzień czekać na posiew i wtedy dopiero tak naprawdę okaże się, co to za cholerstwo tym razem się przypałętało. Masakra. 
   I w tym miejscu będzie podziękowanie numer jeden: bardzo dziękuję mojemu chrzestnemu Tomkowi, który potrafił po ludzku i "jak chłop krowie na rowie" wyoślić mi pewne kwestie związane ze zdrowiem Franka. Dzięki niemu zrozumiałam w pięć minut coś, o co pewnie nie potrafiłabym zapytać obcego lekarza, albo co gorsza - próbować wyreasumować samodzielnie z guglowego bełkotu poradników wszelakich. Naprawdę bardzo mi to pomogło i uspokoiło. Tomku - siekierka pełną gębą :)
   Pediatra bardzo poważnie podszedł do tematu, ale bez alarmu. Na tzw. tymczas dostaliśmy lek "na wszystko" i przykazanie, że jeśli nie poprawi się do soboty, to idziemy do szpitala. Na szczęście od tego czasu młodzian przestał gorączkować i poprawiło mu się ogólne samopoczucie. Wczoraj wieczorem dostałam kolejny telefon - tym razem z wynikiem posiewu. Nie jest to wynik dobry, ale z dostępnych złych opcji, to chyba najmniejsze zło. Z tego co wiemy - w takim wypadku kuracja jest prosta, domowa. Czekamy więc tylko na ostateczną konsultację z pediatrą co do kontynuacji leczenia. Ufff... i po co były te nerwy i zakładanie od razu mrocznych wizji...
   I właśnie z takim nastawieniem miałam w głowie dziś rano to tytułowe "don't panic". Do czasu. Mieli wpaść do nas znajomi. W planie kawka, szarlotka domowej roboty, plotki i podziwianie małego Krzycha. Niecałe pół godziny po umówieniu spotkania Franek uderzył się brodą w półkę tak niefortunnie, że przygryzł sobie język. Mocno. Naprawdę mocno... Krew, płacz i... nasza mroczna tytułowa panika. Chciałoby się powiedzieć, że jak nie urok to... . No ale Kot jak zwykle spokojnie przekonuje, że to nic takiego strasznego, że język się sam goi, żeby nie panikować itp. No to spoko. W sumie to też mi się ta wydawało, ale w głowie siedziało cały czas "co, jeśli okaże się, że coś zaniedbaliśmy...". Mimo wszystko zrobiliśmy mini spacer (deszcz), mini zakupy i w nerwach i zagniotłam szarlotkę. Przybyli znajomi. I tu nastąpi podziękowanie numer dwa: bardzo dziękujemy naszym kochanym "Koralom" za ofiarowanie pomocy bez chwili zastanowienia. Sami zaproponowali, ba - przekonali nas- że lepiej dmuchać na zimne, i że Łukasz zawiezie chłopaków na izbę przyjęć, żeby fachowcy ocenili, czy trzeba szyć, czy też obejdzie się bez itd... . Nie wypił nawet kawy, pojechali od razu. Przez cały czas, kiedy czekałam na telefon od Pita, Agatek otulała mnie słowami otuchy i odwracała uwagę od złych myśli, od paniki. To są Ludzie przez wielkie L. Ratowali nam tyłki już nie raz. Do tej pory nie udało nam się ani razu porządnie im podziękować, a jest za co. Są niesamowici. Jeśli ktoś tam na górze to czyta, to bardzo proszę o przyznanie tej parce dodatkowych 70 punktów za bycie dobrym człowiekiem :) bo my jak narazie możemy im podziękować jedynie szarlotką :).
   Niedługo potem zadzwonił Kot, że wszystko w porządku. Młodzian ma zalecone płukanie buzi po jedzeniu wodą, lub chłodnym rumiankiem. 


"Morał"

   I tym razem panika okazała się niepotrzebna, ale i tak cieszę się, że zostało to "przyklepane" przez medyków. No i to by chyba było tyle w temacie don't panic. Jedyny morał jaki mi się sunie na palce jest chyba taki, że zamiast panikować lepiej jest skupić się na tym, co można zrobić, żeby poprawić sytuację tu i teraz, albo ewentualnie przygotować się jakoś na ten gorszy scenariusz (mi np. udało się ogarnąć mieszkanie i ugotować obiad, na wypadek, kiedy Pit miały zostać sam z Jaśkiem i jeszcze odwiedzać nas w szpitalu). 

Ps. Osoby zainteresowane jedynie typowo dzieciowymi klimatami przepraszam za ten egoistyczny wpis. Mimo wszystko blog ten jest też dla mnie pewnym rodzajem pamiętnika, odreagowania, myślenia "na głos", swoistej autopsychoterapii. A jak się nie podoba, to psik ;)

Z typowo dzieciowych klimatów:

* "za głośno" - Jasiek od jakiegoś czasu dosyć często mówi, że coś jest za głośno - nawet wtedy, kiedy dla nas jest absolutnie normalnie. Dotyczy to radia, bajeczek, Pierworodny nie omieszka też obrzucić tymże komentarzem każdego przejeżdżającego motoru lub karetki. To wiele tłumaczy odnośnie jego (nad)wrażliwości. Ileż to razy było, że młodzian denerwował się i płakał "bez powodu", a my mądrzy inaczej dorośli przekonywaliśmy go, że przecież nic się nie stało.

* - Chciałbyś chodzić do przedszkola?
   - Chciałbym umieć latać po niebie...

    No z butów mnie wyjęło zwyczajnie...

Więcej na chwilę obecną nie pamiętam. Spróbuję wsadzić jakąkolwiek fotkę, ale będzie ciężko, bo - jak sami już wiecie - ostatnie dni nie były zbyt wdzięcznym okresem do pstrykania słitfoci... Zakończę dziś jakże prostym:

POKÓJ Z WAMI :)

Śpiące chłopaki...




Jafun po raz pierwszy zilustrowany...



... i zapgrejdowany: ten dzisiejszy zyskał brodę (literka Z) i uszy (C i O):



Peace***



środa, 14 maja 2014

Majowo, fotograficznie...

   No niestety, moja jakakolwiek wena twórcza została wyjałowiona podczas ostatnich ekscesów na planie paradokumentalnym. Nie pytajcie, nie śmiejcie się - człowiek na pieluchy jakoś zarobić musi :P
  W związku z powyższym pozostaje mi jedynie zilustrować ostatnie tygodnie garścią fotosów. Włala!


W długi weekend majowy wybraliśmy się na piknik rodzinny na torze wyścigów konnych. Powałowaliśmy się troszkę na naszej macie, ale szybko zebrały się groźne chmury, które zmusiły nas do ewakuacji.

                                   

                                            

Jeden z okolicznych placów zabaw. Nakręciliśmy tam też fajny filmik: Kot ustawił aparat na środku tej karuzeli, na tym nieruchomym kółku i nas zakręcił :)

                                

A to w takim parczku koło aquaparku. Słit Jasio na nieco przymałej ślizgawce:

                                  

... i ten rozbrajający obrazek na tymże samym sprzęcie:

                                                


Franek jest ogromnym amatorem gryzienia, ślinienia, lizania, ssania, memłania (...) wszelakich przedmiotów znajdujących się w zasięgu jego łapek/pyszczka. Ku naszemu niepocieszeniu w skład owych przedmiotów wchodzą również najkażdziejsze trzymadełka od huśtawek, karuzel, wózków sklepowych (a te niby-kluczyki na łańcuchach, które sczepiają wózki marketowe za 2zł to normalnie istny lizak...).

                                                  


Za którymś razem udało mi się zabrać aparat na basen. Jaś ma dosyć sceptyczny stosunek do takiej dużej wody, ale generalnie bardzo lubi się moczyć. Do sztucznych fal przekonuje się stopniowo... obecnie jesteśmy na etapie przyjmowania fal na przysłowiową klatę będąc wczepionym w matkę (ale woda już po pas, więc szarżujemy jak mustangi :). Dla porównania powiem, że za pierwszym razem cały Jasia pobyt na basenie upłynął pod znakiem przelewania wody konewką do wiaderka, w wodzie po kolanka.

                                    


A tutaj moi drodzy wyeskapadowaliśmy się (podróż wypchanym na maska tramwajem - na dwa wózki, z kanapkami z mielonką, zupą dla Franka w termosie i torbą flipsów) na Festiwal Dobrego Piwa. Było bardzo przyjemnie. Główną atrakcją było tradycyjne wałowanie się na naszej kraciastej macie. Słonko, muzyczka, piwko (w przyzwoitych ilościach...takich rodzicielskich :). Chłopaki uwielbiają łazić po człowieku, który się na takiej macie położy. Wałowanko pierwsza klasa.

                                   


Doszło nawet do tego, że Franek się upił, a Jasiek żebrał o piwo... nie no żartuję oczywiście. Tak jakoś się cyknęło, jak Franek obczołgiwał teren, a Jasiek znalazł jakiegoś turbounikatowego kamyczka (tak na marginesie - na parapecie zaczyna rosnąć nam powoli kolekcja takich właśnie niepowtarzalnych okazów przynoszonych sukcesywnie z placu zabaw :)

                                    

Z detali, o których nie chcę zapomnieć:

* JÓZEK - to nic innego, tylko ... WÓZEK. Śmiesznie to brzmi, jak Jasiek zmęczony i prawie płaczący mówi "chcę do józka"...

* dzisiaj pierwszy raz położyłam Jaśka spać bez pieluchy.

* Franio ma zwyczaj uśmiechać się marszcząc nosek. To superurocze. Ciekawe po kim ;)?

* Franek (identycznie jak Jaś, czyli po skończeniu 11 miesięcy) zaczyna reagować na bit. Nie ma to jak bounce w wykonaniu niechodzącego jeszcze szkraba :)

* "Jasiek daje współczechę" - tak to sobie nazwałam, ale on chyba bardziej próbuje odtworzyć break'a, którego jakiś czas temu widział na żywo w na pokazie w jednym z tutejszych centrów handlowych. Najpierw ogłasza, że "Jaś tańczy", po czym turla się po podłodze i łazi na rękach, nogami dookoła itp :). Matce marzy się oczywiście, aby może kiedyś faktycznie...


No i tymczasem tyle. Mam nadzieję wpadać tu częściej i gęściej. Jeśli naprawdę się tu komuś podoba, to wspaniale :) życzę miłej lektury.

Cześć Kalinka!

   Pragnę z wielką dumą oświadczyć wszem i wobec, iż Brada mój jedyny i najukochańszy z Małżonką swą wspaniałą znaleźli się wreszcie "po drugiej stronie mocy", czyli zostali rodzicami. Kalina przyszła na świat 9 maja, o 3.20 nad ranem (Kotku - przypominam, że WYGRAŁAM zakład :P). Walecznym rodzicom gratulujemy i z całego serducha życzymy duuuuużo zdrowia, sił witalnych, cierpliwości i odkrywania w sobie nawzajem bezkresnych i samych najlepsiejszych pokładów człowieczeństwa :) A Kalince - cóż... zobaczcie sami. Czego jej tu życzyć - żeby zawsze była taka śliczna :)





A za pamięci przylepię jeszcze tylko kilka zdjęć jafunowych. Jaś sam czasami układa sobie jakieś takie rzeczy i oświadcza, że to właśnie Jafun.




Za każdym razem twórca objaśnia gdzie Jafun ma oczy, nos i buzię, pozuje z tworem do zdjęcia, po czym rozkłada niedbale klocki na boki i mówi takim lekko cwaniaczkowym głosem "już nie ma Jafuna". 

Tymczasem będzie tyle, gdyż wena wyeksploatowana ostatnimi dniami. Postaram się wieczorem nadrobić jakkolwiek zaległości, korzystając z "wolnej chaty". 




czwartek, 1 maja 2014

Czy ktoś widział Jafuna, gdzie się schował Jafun...

   Dalej dokładnie nie wiemy, czym bądź kim jest Jafun, bo Jasio systematycznie zmienia swoje zeznania w tym temacie. Mało tego - czasami Jafun przeistacza się w Tufuna. Bywa też, że Pierworodny w ogóle o nim zapomina i ignoruje wszelkie pytania o tajemniczy byt. Dziś jednak nastąpił pewien postęp w naszym śledztwie, kiedy Jaś ułożył to coś poniżej z elementów plastikowej piramidki, oznajmiając nieśmiało, że to Jafun. Kilka godzin później poprosiłam Jasia, żeby znowu ułożył Jafuna i zrobił to. Poproszony jednak po chwili o to, żeby go pokazał, wskazał palcem gdzieś w stronę małego pokoiku, a za moment całkiem "zmienił temat"... Biorę więc nadal pod uwagę wariant (dobrego) duszka o imieniu Jafun pomieszkującego u chłopaków pod szafą. Jest też teoria dotycząca słowotwórstwa międzynarodowego: JA - FUN, czyli  JA - BAWIĘ SIĘ (z angielskiego FUN).

                                         

                        Wedle opisu Jasia to zielone i niebieskie to oczy, czerwony to nos, a żółta jest buzia...

Inne drobne ciekawostki, o których nie chciałabym zapomnieć (a za publikację których kiedyś pewnie pozwie mnie któryś z syneczków :P)

- Jasia aktualny ulubiony kolor to brązowy i czarny. Motyw rysunków - chmury.
- Franek jest ogromnym amatorem jedzenia. Oprócz rozdzierających serca płaczów po skończeniu jedzenia,   Młodszy praktykuje też iście żebracze i płaczące wczepianie się w nogę osoby przygotowującej cokolwiek   w kuchni (kilkukrotne wynoszenie petenta nic nie daje).
- Jaś zwykł liczyć kawałki kupy, które wpadają do kibelka. 

Niestety muszę "awaryjnie" kończyć. Dziecko głodne. Ciąg dalszy nastąpi...
Wkrótce... :]